sobota, 14 października 2017

Rozdział 19. Plan

Zdaję sobie sprawę, że może włąśnie porywam się z motyką na słońce. Większość z was odeszła zniecierpliwiona moją przedłużającą się nieobecnością, ci co pozostali nie pamiętają zapewne czego dotyczyła ta historia. Minął rok od mojej ostatniej aktywności a ja jak idiotka mam nadzieję, że ktoś jednak tu zagląda. To dla tych osób wstawiam ten rozdział. Pragnę was wszystkich przeprosić i zapewnić, że miałam naprawdę wiele ważnych powodów, by zawiesić tego bloga na tak długi czas. Przykro mi jeśli was zawiodłam zwłaszcza, że od pewnego czasu co jakiś czas nieśmiało wstawiam rozdziały na moim innym, mniej wymagającym blogu. Ta opowieść nie jest do końca taka jaka chciałabym, żeby była. Nic dziwinego. Zaczęłam to pisać jako piętnastoletnia dziewczynka, dzisiaj mam lat 20 i wiele rzeczy, w tym mój gust i styl pisarski, się zmieniło. Jednak nie miejsce jakie dark always look at you zajmuje w moim sercu.  Chciałabym dokończyć tą historię i ruszyć dalej z nową opowieścią, oczywiście jeśli mi na to pozwolicie. Wiem, że być może żeby odbudować bazę ufających mi i wiernych czytelników będę musiała zacząć wszystko od nowa, w innym miejscu, w inny sposób. Pierwszą próbę podejmuję tutaj, więc proszę, jeśli wciąż jesteście zainteresowani, macie jakieś uwagi, komentarze lub po prostu chcielibyście wyrazić swoje oburzenie,  dajcie znać w komentarzach poniżej. To dla mnie niesamowicie ważne. 
Kocham was i mam nadzieję, że jeśli ktoś tu jeszcze pozostał to kolejne rozdziały wynagrodzą wam odrobinę ten długi czas. 

Enjoy ;****

Żar płomieni na moment  przyćmił Marcelowi widok na setki ciał zaległych na ulicach. Setki twarzy, które znał i tysiące, które widział po raz pierwsyz spływały krwią i tworzyły makabryczny obraz nędzy i rozpaczy. Gdzieniegdzie słychać było krzyk, płacz, zawodzenie. Z oddali dochodziły go odgłosy okrutnego śmiechu i siorbania jak podczas wyjątkowo długo wyczekiwanego posiłku. Co jakiś czas rozlegały się dźwięki samochodowych alarmów, ale odgłosy silników już dawno temu umilkły w gąszczu warknięć, przekleństw i gróźb. Marcel powiódł spojrzeniem po spokojnie przechadzających się ulicami osobach i zmarszczył brwi z obrzydzeniem. Wszyscy byli zakrwawieni, poruszali się mechanicznie a ich ociekające posoką usta wykrzywiał okrutny uśmiech. Marcel wiedział, że to nie ludzie, lecz zwykłe bestie. Wampiry, które przemienił i które tresował przez ostatnie miesiące, na długo przed tym jak wreszcie odważył się zaatakować. Wziął ich wszystkich i to miasto w posiadanie i był z siebie niesamowicie dumny. W końcu zapanował nad ludźmi, wampirami, czarownicami i wreszcie nad samymi Pierwotnymi. Powoli krok po kroku i etap po etapie osiągał cele, które sobie wyznaczył dwieście lat temu, gdy zorientował się, że jedyna rodzina, jaką znał zdradziła go, opuściła i pozostawiła na pewną śmierć.
Tej rzezi jednak wcale nie planował.
 – Moi drodzy – odezwał się nie głośniej od szeptu. Wiedział, że nie musi podnosić głosu, żeby uzyskać zamierzony efekt. Wampiry Nowego Orleanu zamilkły i zgromadziły się wokół niego słuchając tego, co miał do powiedzenia.
 – Nie posiadam się ze zdumienia – rzucił ostro – niedługo zabraknie ludzi, którymi moglibyśmy się pożywiać. Rozumiem, że czujecie się tu pewnie, że macie wrażenie, że to wasza ziemia, że możecie robić co tylko chcecie. Nie mogę się jednak godzić na podobne okrucieństwo. Nie zapominajcie, że jeszcze niedawno sami byliście na ich miejscu. Ostrożność to w tej chwili nasz priorytet. Jeśli zaczniemy działać opieszale natychmiast przegramy. Diego, Olivier – zwrócił się do dwóch najbliżej stojących wampirów – wy zostaniecie tutaj i przypilnujecie całej tej masakry. Gdy wrócę, ma tu panować porządek. Żadnych trupów na ulicach, żadnych krzyków, żadnego picia krwi prosto z żyły. Sporządzicie listę osób, które przeżyły wraz z ich dokładnym adresem, wiekiem, cechami szczególnymi. Zahipnotyzujecie ocalałych, by zapomnieli o tym co się dziś wydarzyło. Mają prowadzić zdrowe, normalne życie, zrozumiano?
Wysoki brunet Diego i ciemnoskóry Ollivier zgodnie skinęli głowami, pokornie chyląc czoła przed ostrym spojrzeniem Marcela.
– Lewis i Kevin pojadą ze mną – ciągnął mulat i podążył w stronę swojego zaparkowanego nieopodal porshe.
– Dokąd Panie? – spytali chórem, idąc tuż  za nim.
– Nadszedł czas, żeby złożyć wizytę potomkom krwi naszego drogiego Elijah – odparł krótko i ruszył z piskiem opon.




* * * *


Wokół niej panował półmrok, rozproszony jedynie wątłym światłem płonących w oddali pochodni. Katherine w jej umyśle od razu skojarzyła to z wydarzeniami z tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku, gdy została złapana przez ówczesną Radę i z tymi sprzed roku, gdy podstępem uwięziono ją w krypcie, w której miała sczeznąć. Za każdym razem udawało jej się przetrwać, to wiedziała na pewno. Co by o niej nie mówić byłą naprawdę utalentowaną wampirzycą.
 Po świecie krążyły już legendy o wielkiej Katherine Pierce, o jej walce i ucieczce przed Klausem, o romansie z braćmi Salvatore. Gdy na horyzoncie pojawiła się Elena i historia zatoczyła koło zaczęto mówić o klątwie, związanej z sobowtórami, ale to akurat mogło jej się tylko przysłużyć.
Całą historię poznała u źródła. Wiedziała jakie relacje łączą Elenę z każdym z jej bliskich i z mężczyznami, którzy stracili dla niej głowy... I rozporki. Teraz miała też okazje śledzić myśli i wspomnienia Katherine i dlatego wiedziała, że ten plan zda egzamin. Marcel mylił się twierdząc, że nie uda jej się nikogo nabrać. Etap pierwszy miała już za sobą.
Jedyne co napełniało ją żalem to świadomość, że nie może używać magii. Nie mogła się zdradzić, to by ją zapewne kosztowało życie a w takim stanie nie wiedziała nawet czy byłaby zdolna się obronić. Wampiryzm Katherine doprowadzał ją do szału i obrzydzał, marzyła, żeby ta męka się już skończyła a jednocześnie czerpała bezmierną satysfakcję z faktu, że wreszcie po tak długim czasie może osiągnąć to czego najbardziej w świecie pragnęła.
Rozglądając się z zaciekawieniem po lochach Salvatore'ów myślała o tym co będzie, gdy doprowadzi swój plan do końca.
Myślała o zemście.

* * * *


 – Jesteś niezwykle uparta  – powiedział Ben na powitanie, dosiadając się do niej na ławce przy głównym placu .
 — Podobno — przyznała niewzruszona.
– Skąd miałaś mój numer?
 – Nie czas na to  – odparła Elena z całym spokojem na jaki tylko mogła się zdobyć  – nie mogę dłużej błagać Bonnie o pomoc i nie mogę siedzieć z założonymi rękami. Powiedziałam więc sobie: "Dalej, przecież Bennett to nie jedyny ród czarownic jaki znasz". Na moje szczęście ty nie masz argumentu, żeby mi odmówić.
– Jak mówiłem jesteś niezwykle uparta – powtórzył blondyn, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Wolę to nazywać wytrwałością –odparła Elena, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu – to jak, pomożesz mi?
Chłopak uśmiechnął się półgębkiem i skinął głową.
 – Co mam zrobić? – spytał a w odpowiedzi Elena wręczyła mu do rąk zmiętą kartkę papieru.
 –  Przekażesz to mojemu przyjacielowi.

* * * *

Na jego widok twarz Rebekah przybrała trudny do odgadnięcia wyraz.
– Matt – rzekła jak gdyby to nie było oczywiste – co ty tu robisz o tej porze? Nie powinieneś być w szkole? 
– Postanowiłem sobie zrobić malutkie wagary – odparł chłopak niezrażony jej chłodnym powitaniem – pomyślałem, że potrzebujemy chwili dla siebie.0 
– Chwili dla siebie? – powtórzyła zaskoczona i obejrzała się przez ramię, jakby niepewna czy  skierował te słowa do niej. Ale nie, podjazd przed rezydencją Mikealsonów był pusty, poza nimi w pobliżu nie było nikogo. Blondynka znów skierowała na niego spojrzenie szafirowych oczu i z roztargnieniem odgarnęła z twarzy zbłąkany lok, który wymknął się z jej fryzury w stylu retro. Sama nie wiedziała co o tym myśleć. Od czasu tamtego pamiętnego wieczoru, gdy telefon od Marcela przerwał im namiętne pieszczoty na jego wysłużonej kanapie starała się ograniczać ich kontakt do minimum. Z jednej strony bała się, że gdy wróci mu trzeźwość umysłu będzie się czuł winny z powodu okoliczności w jakich do tego doszło i  z samego faktu, że całował się z wrogiem. Z drugiej, choć dobrze wiedziała, że potrafi go ochronić obawiała się tych momentów, gdy zostawiałaby go samego a Marcel miałby sposobność, by go zranić. Juz udowodnił na co go stać i Rebekah wiedziała, że nie nalezy go lekceważyć. 
Nade wszystko jednak miała misję, o której nie wolno jej było zapomnieć. 
– Matt, pojawiłeś się tak nagle... Mogłeś chociaż zadzwonić – powiedziała w końcu i spuściła wzrok. Nie chciała go spławiać, ale nie miała wyboru – muszę... Coś załatwić. To bardzo ważne, szalenie ważne... 
– Mogę ci pomóc – zaoferował chłopak natychmiast i siłą woli powstrzymał uśmiech, który chciał pojawić się na jego wargach.Rozbroił ja tym zupełnie. Cień uśmiechu na moment zastąpił wyniosłość i niepewność na jej twarzy. W takim wydaniu wydała mu się od razu o wiele bardziej ludzka, krucha, podatna na zranienie.
— Jesteś kochany Matt — powiedziała — ale wiesz, że nie możesz się w to mieszać. To sprawa między mną a braćmi.
Już chciała odejść, gdy Matt zawołał za nią:
— Nie jeśli to dotyczy kogoś, kogo kocham.
Rebekah odwróciła się na pięcie i spojrzała na chłopaka spod przymrużonych powiek.
— Dobrze — zdecydowała po chwili milczenia — pójdziemy na spacer i powiem ci jaki mam plan. Ale potem wracasz grzecznie do szkoły i czekasz na efekty, jasne?
Matt uśmiechnął się szeroko i ochoczo skinął głową.
Wampirzyca odetchnęła z ulgą i razem ramię w ramię ruszyli w stronę Mystick Grilla.

****


W ciemności pojawiło się światło. Błysnęło oślepiającym blaskiem i zmusiło ją do uchylenia powiek.  Uniosła głowę i spojrzała wprost w nocne niebo, przecięte siecią gwiazd i oświetlone jasną tarczą księżyca. Ze zdziwieniem odkryła, że była pełnia. To chyba miało jakieś znaczenie. To kiedyś miało duże znaczenie.
Niestety, nie mogła sobie przypomnieć dlaczego. 
Ciszę przerwało szuranie, przypominające ludzkie kroki. Zerwała się z ziemi i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że znajduje się w lesie. Nie mogła sobie przypomnieć jak się tu znalazła ani dlaczego panuje tu taka pełna napięcia cisza. Jak gdyby las był martwy albo znajdował się w próżni. Kroki zbliżały się z każdą sekundą a jej mięśnie napięły się jak postronki. Wyczekiwała niczym drapieżnik ofiary lub ofiara drapieżnika. Sama nie była pewna, które z tych dwóch podejść jest jej w tej chwili bliższe. 
I wtedy, gdy o tym myślała zza drzew wyłonił się chłopak. Ubrany w skórzaną kurtkę i przetarte dżinsy nie prezentował się jakoś specjalnie dobrze, ale jej serce i tak zamarło na dobrą minutę. Rozbieganym wzrokiem prześledziła mięśnie, rysujące się pod szarą koszulką, silne ramiona, kwadratową szczękę, ciemne oczy i czarne włosy, ułożone w charakterystycznym nieładzie. 
Nie, jej serce nie zamarło. Ono ruszyło galopem. 
— Tyler ! — krzyknęła, pozbawiona tchu. Chłopak jednak ani myślał na nią spojrzeć. Zmarszczyła brwi, gdy minął ją tak po prostu, jak gdyby była powietrzem.
—  Tyler! — powtórzyła głośniej, ale i tym razem nie przyniosło to pożądanego efektu.Jak w transie chłopak szedł przed siebie i zatrzymał się dopiero przy linii drzew. Caroline nie mogła dostrzec nic poza ich granicą, ale zdawało jej się, że on na coś czeka. I rzeczywiście, po chwili ujrzała wyłaniającą się z mroku postać. Czarne diabelskie oczy przesłonięte opadającą na czoło blond grzwką, płaszcz powiewający na wietrze niczym szata Dartha Vadera, kpiący półusmiech, wyniosłe spojrzenie, pewność w ruchach przypominających poczynania tygrysa, gotującego się do ataku. Podświadomie wiedziała kim jest jeszcze zanim tak naprawdę się pojawił. Czuła jego obecność, ciążącą w powietrzu. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. Poczucie bezsilności było obezwładniające, wiedziała, że tu dzisiaj wydarzy się coś złego.
Tyler zbliżył się do nowo przybyłego. Każdy z jego mięśni zdradzał nagromadzone napięcie. Stanęli naprzeciw siebie, mierząc się na spojrzenia. Ta chwila trwała naprawdę długo.
— Jesteś żałosny — odezwał się przybysz nie głośniej od szeptu  — sprzymierzyłeś się z kimś, kto jednym skinieniem zabije wszystkich których kochasz, gdy już nie będą mu potrzebni.
— Czyli nie różni się niczym od was —odparł niewzruszony Tyler. Na ustach drugiego z wampirów pojawił się okrutny uśmieszek.
— Różni się tym, że w przeciwieństwie do mojego niezrównoważonego braciszka i pożal się boże siostrzyczki nie ma względów dla nikogo — dopiero teraz zorientowała się skąd zna tego wampira. Jak mogła kiedykolwiek zapomnieć imienia jednego z największych okrutników, jakich w życiu spotkała?  Przecież już od pierwszego wejrzenia emanował pierwotną siłą.
   — Tyler? — zrobiła krok do przodu przerażona. Żaden z nich jej nie zauważał, jakby była duchem uwięzionym w tej okropnej wizji. Serce waliło jej jak młotem, gdy zza pazuchy Tyler wyciągnął kołek. Nie byle jaki, ręcznie rzeźbiony, z celtyckimi znakami wyciosanymi wzdłuż obwodu, w kolorze mleka o krawędziach przeznaczonych, by zadawać śmierć.  
— Co chcesz z tym zrobić kundlu?  — w przeciwieństwie do Caroline pierwotny wampir sprawiał wrażenie niewzruszonego.
— Myśleliście, że jesteście tacy sprytni  — w oczach Tylera błysnął gniew.  — Twój brat uczynił mnie swoim pupilkiem, najpierw odebrał Caroline, potem wypędził z miasta. Zmusił Elenę, by uciekała niczym Katherine, choć przez niego straciła życie na które zasługiwała i latał za moją dziewczyną jak zakochany szczeniak. Rebekah próbuje omamić mojego przyjaciela chociaż pruje się jak stara torba a ty bawisz się nami, bo odbijasz sobie dzieciństwo, w którym  cię ignorowano. Nawet do głowy ci nie przyszło, że ktoś może cię przechytrzyć. Już nie jesteś taki cwany, co Kol?
Pierwotny odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gardłowym zimnym śmiechem. Tyler mocniej zacisnął palce na trzonku kołka i pochylił się do przodu w oczekiwaniu. Nie zdążył nawet mrugnąć gdy Kol zmaterializował się przed nim i z pierwotną siłą przycisnął go do drzewa.
  — Nie! — krzyknęła Caroline, ale dźwięk ten utonął w gąszczu zgrzytu, wydawanego przez gruchotane kości. Upadła na kolana, gdy łzy przesłoniły jej widok. 
—   To tobie wydawało się, że jesteś sprytny — zakpił Pierwotny — my dbamy o tych, na których nam zależy. Ty naraziłeś rodzinę i za to spotka cię kara.
Ktoś ze świstem wciągnął powietrze a dźwięk ten na moment odwrócił uwagę wszystkich od walki, która miała nadejść. Oczy Kola rozbłysły niebezpiecznie, gdy spojrzał na Matta, stojącego w cieniu rozłorzystego kasztanowca.
— Co tu się dzieje? — zapytała Caroline, lecz po raz kolejny została zignorowana. Mogla tylko stać tam i łykając łzy przyglądać się, jak Kol Mikealson podchodzi do jej jedynego ludzkiego przyjaciela niczym tygrys do swej ofiary. Sadził powolne kroki jakby był pewien, że Matt mu nie ucieknie, rozkoszował się strachem swojej ofiary, który nawet ona była w stanie poczuć w tej chwili. Ale Matt był szlechetny i honorowy, tak bardzo przypominał jej Elenę pod tym względem! Mimo łez spływających po policzkach i trzęsących się dłoni patrzył Kolowi śmiało w oczy. Co kilka sekund zerkał w stronę stojącego w oddali Tylera, bo choć bał się Pierwotnego to zycie przyjaciela było mu droższe nad własne. Zawsze tak było, cokolwiek się nie działo to właśnie ich niepozorny poczciwy Matt stawiał się w roli ofiary tylko po to by ocalić najbliższych. Doznał tyle krzywdy z jej ręki, z ręki Eleny, wampirów a nawet własnej matki, ale mimo to wciąż pozostał najlepszym przyjacielem, jakiego można mieć. Z bólem serca Caroline patrzyła jak Kol staje nad nim jakby nie wierząc, że Tyler może mu pomóc. kpił z niego, bo wiedział, że Tyler nie wyzbył się egoizmu. Wszystko co robił, robił dla siebie- by ukoić żal, wyciszyć poczucie winy i dokonać zemsty. W jego oczach błyszczała żądza mordu a nie chęć ratowania przyjaciela gdy w wampirzym tempie odsunął Kola od Matta i po raz pierwszy zamierzył się na niego kołkiem z białego dębu. Ale Kol był silniejszy, szybszy i bardziej doświadczony. W przeciągu sekundy rozbroił przeciwnika i z szerokim uśmiechem ponownie przycisnął go do drzewa. Świat zamarł w miejscu, gdy zacisnął palce na jego gardle uniemozliwiając oddychanie.
Caroline byłą przerażona. Serce, które dawno temu powinno było stanąć teraz ruszyło galopem. Dobrze wiedziała co się za chwilę wydarzy, ale liczyła, że się myli, bo nie mogłą nic na to poradzić.

— A więc masz kolekcję kołków z białego dębu tak? — zapytał Kol ze śmeirtelnym spokojem — udało ci się zaskoczyć Nika, ale musisz mu wybaczyć. Wszystko przez tę jego paranoję- jest tak ostrożny, że aż niezgrabny.
— Nie mam żadnej kolekcji — wycharczał Tyler — mam za to sojuszników, którzy zrobią wszystko, by cię wykończyć. I nie mówię tego tylko o nim. Macie naprawdę mnóstwo wrogów, którzy potrzebowali jedynie sposobności.
— Hm... Mam cię poprosić o nazwiska czy od razu wyrwać ci serce? — zapytał Kol obojętnie.
— Śmiało, miejsce w piekle masz już i bez tego zapewnione.
— Nie! — krzyknęła Caroline, choć już zdązyłą zrozumieć, że to w niczym nie pomoże.
Gdy Kol przymierzał się do ostatecznego ciosu nagle zdarzyło się coś, co odwróciło jego uwagę. Jego oczy zaszły pajęczyną żył, skierował je prosto na Matta. Dopiero teraz Caroline zobaczyła to na co patrzył pierwotny. Matta dzierżącego kamień o ostrych krawędziach i krew spływającą z poszarpanej rany na nadgarstku. Kol stracił chwilowo zainteresowanie Tylerem a przynajmniej tym, by go zabić.
—  Proszę proszę, pupilek mojej siostry —   zamruczał, sunąc w stronę ofiary — przyznam, że nie doceniałem mojej małej Bexy. Sprawić by śmiertelnik oddał życie za wampira to nielada wyczyn.
—  Za przyjaciela —  poprawił go Matt. Mimo trzęsących się dłoni patrzył Kolowi hardo prosto w oczy —   wiem, że nigdy tego nie zrozumiesz. Jesteś winny wszystkiego co nas spotkało w ostatnim czasie.
—   I co zamierzasz zrobić futbolisto? Rozproszyć mnie? —   Kol uśmiechnął się kpiąco —   jestem ci winny widowiskową śmierć od momentu balu mojej matki, więc śmiało, postaw się w roli przekąski. Rebekah i tak mi  wybaczy. Kiedyś.
Z tymi słowami Kol natarł na niego w wampirzym tempie i już miał zatopić zęby w jego szyi, gdy niespodziewanie Tyler wymierzył mu cios między łopatki. Serce minął jedynie o cal. Kol ryknął jak ranione zwierzę i odrzucił Tylera z taką siłą, że chłopak z łoskotem odbił się od drzewa i sprawił, że zatrzęsła się ziemia. Naraz rozległy się cztery głosy, krzyki przepełnione bólem, wściekłością, przerażeniem. Caroline z bezsilności nie mogła ustać na nogach. Łzy przesłoniły jej widok na pobojowisko. Postaci Tylera i Kola rozmywały się jak w kalejdoskopie  i nie była w stanie zlokalizować źródła przeraźliwych zgrzytów i warknięć. Dopiero gdy opadł bitewny kurz dostrzegła, co tak naprawdę się wydarzyło.
 Kol stał zupełnie rozluźniony, unosząc za gardło Tylera. W kleszczach jego uścisku przypominał szmacianą lalkę. Matt był sparaliżowany przerażeniem. Mimo to Caroline uznała, że jak na okoliczności i tak dobrze się trzyma. Choć trząsł mu się głos próbował spokojnie przemawiać do Pierwotnego, tak jak się przemawia do terrorysty trzymającego palec na detonatorze. Jeszcze nie wiedział, że to nie ma sensu. Był naprawdę cudowny mierząc wszystkich swoją ludzką miarą mimo tylu krzywd, których doznał z rąk  istot nadprzyrodzonych.
—   Uspokój się Muttcie — prychnął Kol —  nic ci to nie da. A ty —  zwrócił się do Tylera —    zdecyduj po czyjej jesteś stronie.
To mówiąc puścił hybrydę i z lekceważeniem rzucił w jego kierunku kołek, który wcześniej wytrącił mu z dłoni. Tyler zachłysnął się powietrzem, które niespodziewanie dotarło do jego płuc, zacharczał i sięgnął po broń.
—   No dalej — ponaglił go Kol — nie mamy całego dnia.
Tyler zawahał się tylko na moment. Matt zapewne nawet nie zauważył ruchu, który wykonał. Za to Caroline widziała wszystko doskonale. Nie zdążyła krzyknąć, gdy Tyler warknął "łapy precz od moich przyjaciół" rzucił się na pierwotnego  i minął go o cal. Minęła chwila nim skojarzyła jak do tego doszło. Kol przecież prawie się nie poruszył, uśmiechał się tylko i pomachał do niego niemal przyjaźnie. Ten gest nie różnił się niczym od zwykłego przyjacielskiego powitania i dla Caroline nie do końca było jasne jego znaczenie dopóki nie ujrzała co trzymał w garści. Usłyszała tylko rozdzierający krzyk Matta i wzgardliwy rechot Kola, który rzucił na ziemię coś co kiedyś było głową jej ukochanego Tylera. Ubroczony krwią korpus opadł chwilę poźniej jak w zwolnionym tempie tuż pod nogi zapłakanego Matta. Kol pławił się w jego cierpieniu, jego uśmiech wyrażał czystą satysfakcję. Niespiesznie się do niego zbliżył, był pewny, że blondyn nie ma zamiaru podjąć daremnej walki ani próby ucieczki. Wyglądał jakby stracił całą wolę życia. Gdy go uniósł Matt spojrzał mu prosto w oczy jakby gotowy na spotkanie śmierci.
—   Twój kumpel wybrał źle —  powiedział Pierwotny —   sprzymierzył się z Marcelem Gerrardem, który pragnie zagłady mojej rodziny. Już raz zalazł mi za skórę a mimo to moi bracia i siostra chronili go przed moim gniewem nawet za cenę utraty mnie. Odebrali mi lata życia. Ale wiesz co? Mimo wszystko nie pozwolę ich skrzywdzić. Najpierw rozprawię się z nim a potem odbiorę zapłatę za lata upokorzeń.
—     Po co mi to mówisz? —  wychrypiał Matt.
—     Byś w odpowiednim momencie sobie o tym przypomniał —  odparł Kol jak gdyby to było oczywiste —  zapomnisz moją twarz i wszystko co ci powiedziałem —   Caroline wiedziała, że teraz używał na nim wpływu —   ale gdy nadejdzie ta chwila i zobaczysz jak wszystkie drogie ci osoby z linii mojego brata zdychają jak psy przypomnisz sobie, że to moja zemsta. I przekażesz wiadomość. Złamali mnie, bo przysięgli sobie wieczną miłość i lojalność. Więc teraz ja złamię "zawsze i na wieczność". Ktokolwiek przeżyje i zechce stanąć mi na drodze gorzko tego pożałuje. Ja jestem zniszczeniem.
Po tych słowach ulotnił się w wampirzym tempie a Matt opadł na kolana obok ciała zamordowanego przyjaciela. Jego pełen rozpaczy krzyk odbijał się echem w jej głowie aż myślała, że eksploduje.
—     Nie!

Z krzykiem wyrwała się z wizji tylko po to by znów znaleźć się w zatęchłej piwnicy przykuta łańcuchami do żelaznego krzesła. Nad sobą ujrzała uśmiechniętą twarz Kola.
—   Podobała się retrospekcja? —   zapytał takim tonem jakby rozmawiali o pogodzie —   mogłem ci to opowiedzieć, ale myślę, że nie zrobiłoby to na tobie aż takiego wrażenia.
—   Zabiłeś Tylera —  wycharczała z nienawiścią —   okrutnie wykorzystałeś naszego przyjaciela pozwalając mu cierpieć. Nie miałeś nawet na tyle przyzwoitości by pozwolić mu zapomnieć to czego był świadkiem. Planujesz wykończyć swojego brata a wraz z nim mnie i wszystkich moich przyjaciół. Co z ciebie za człowiek?!
—   Pierwotny —   Kol wzruszył ramionami —   nie udawaj, widziałaś do czego jest zdolny mój kochany braciszek. Robię światu przysługę.
—   Jesteś chory —   warknęła Caroline —   co takiego zrobili ci pozostali? Masz pochrzanioną rodzinę, więc pasujesz do tego obrazka idealnie. I kim jest ten cały Marcel? Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz?
 
—    Gdy więzy krwi zawiodą trzeba stworzyć nowe według własnego uznania —    wyszeptał Kol.

—    Co?
—    Nie słyszałaś? To ulubiona sentencja mojego brata. Bexy byłą jedyną z naszej rodziny, której nie próbował wymienić na lepszy model.Gdy odszedłem by żyć po swojemu zastąpił mnie Marcelem do tego stopnia, że zasztyletował mnie by go przede mną chronić. Po tym jak Elijah w końcu mu  się postawił w latach dwudziestych poznał Stefana i tylko niespodziewany przyjazd naszego ojca sprawił, że nie wcielił go do rodziny. Jakimś cudem Rebekah była najczęściej z nas sztyletowana, ale Nik potrafił latami czekać na jej wybudzenie. A ona trwała przy nim tysiąclecie wybaczając wszystko mimo, że odmówił jej prawa do wolności by żyć i umrzeć tak jak sobie tego życzy. Tylko jej nigdy nie pozwolił odejść. Nigdy się nie rozstawali chyba że była to część planu. —   nostalgiczna nuta w jego głosie przeraziła Caroline —    Wiesz co kiedyś usłyszał od niego wspomniany wcześniej Marcel? Wybacz, jeśli nie powtorzę słowo w słowo, ale minęły przeszło cztery stulecia.
"Kocham moją siostrę, ale ona nie ma szczęścia do mężczyzn. Pojawiają się i odchodzą, ale ja będę zawsze. Jest moją rodziną. Pragniesz nieśmiertelności? Udowodnij, że jesteś jej godzien. Ale zaręczam ci, jeszcze raz zbliżysz się do Rebekah a nigdy nie będziesz. "       
—    Marcel był kochankiem Rebekah?
Kol uśmiechnął się z pobłażaniem.
—    To tylko jedna z odsłon zazdrości mojego brata o własną siostrę. On nie potrafi kochać a wszystkich którzy kochają jego zmienia w bestie sobie podobne. Rebekah była jego ofiarą póki nie stała się jego żenską wersją. Tak długo bał się ją spuścić ze smyczy, tak długo odmawiał miłości, że gdy w końcu jej zakosztowała sprzedała w jej imię własnego brata. Jedynego z rodziny, który, choć najbardziej nieposkromiony, nigdy jej nie okłamał i nie zmanipulował.
—    Klaus jest paranoikiem tak samo jak ty. Nie pomyślałeś, żeby po prostu się od tego odciąć? Jesteś wampirem, może i nie masz sumienia, ale chyba jednak gdzieś głęboko drzemią w tobie uczucia skoro mi to opowiadasz?
Kol roześmiał się na całe gardło.
—    Och kochana, włąśnie takie myślenie sprowadziło cię do tego miejsca. Nie pomyślałaś, że                           w momencie gdy Nik się tobą zainteresował należało spierniczać gdzie pieprz rośnie?  Choć twierdzi, że jest prekursorem, zdobywcą, stworzycielem tak naprawdę potrafi tylko niszczyć. Niemal mi cię żal gdy tak patrzę na twoją zapłakaną twarz i niewinne oczy i uświadamiam sobie, że z powodu mojego brata poleci kolejna śliczna główka. Nie pierwsza w ciągu tych tysiąca lat trzeba dodać.
Serce Caroline przyspieszyło gdy uświadomiła sobie co to oznacza. Zaczęłą gorączkowo myśleć jak zagrać na czas, co zrobić by nie skończyć tak jak Tyler. W tym czasie Kol zmarszczył brwi i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej jakiś liścik. Gdy tylko odczytał jego treść liścik ten stanął w płomieniach i zniknął.
—  Widać muszę odroczyć w czasie twoją egzekucję —  rzekł poważnie Pierwotny —  jestem potrzebny gdzie indziej. Ale to dobrze, może uda mi się podzielić z tobą rodzinną historią i zdążysz pożałować, że poczułaś coś do tego gnidy zanim na dobre cię uciszę.
Samuel —  zwrocił się do faceta stojącego przy drzwiach —  przypilnuj jej. To nie potrwa długo —   to mówiąc ulotnił się w wampirzym tempie.

niedziela, 15 maja 2016

Odkurzanie ;)

Odgrzebuję wątek, żeby sprawdzić ile osób jeszcze pamięta o tym opowiadaniu, ile czeka  i mimo wszystko nie zapomniało co działo się w dotychczasowych rozdziałach ;)
Osoby te chciałam serdecznie przeprosić. Nauka, praca i życie studenckie  pochłonęły mnie bez reszty, zabrakło mi czasu, żeby cokolwiek napisać. Zwłaszcza po niewielkim odzewie pod ostatnim rozdziałem. Zdaję sobie sprawę, że to moja wina. Nie miałam w planach porzucać tego opowiadania, zbyt bliskie jest mojemu sercu. Chciałam je zakończyć jak należy, nadal chcę. Dajcie tylko znać czy warto, bo szczerze mówiąć liczba wyświetleń i komenatrzy nie jest szczególnie powalająca.
Jeśli kogoś to interesuje proszę o informację, jeśli nie... Coż, również proszę o informację xD
Pozdrawiam was cieplutko ;****

sobota, 26 marca 2016

Początek

Serdecznie zapraszam wszystkich na prolog opowiadania, które już dawno miało ruszyć a na którego pisanie z powodu natłoki pracy i nauki nie miałam czasu, za co z góry przepraszam. Wszystkim, którzy wiedzą o co chodzi a także tym, którzy nie wiedzą, ale chcą się przekonać z góry dziękuję za cierpliwość. Mam nadzieję, że z komentarzy dowiem się ile osób przeczytało i co o tym sądzicie.

Prolog- Accidentally in love

sobota, 19 marca 2016

Opinie

Pisząc kolejny rozdział do tego opowiadania uświadomiłam sobie jak dawno mnie tu nie było. Praca i studia pochłonęły mnie zupełnie i rzadko ostatnimi czasy miałam czas, żeby pisać. W związku z tym proszę o szczere opinie pod tym postem czy warto kontynuować tą historię czy dac sobie spokój. Chcę zweryfikować czy ktoś jeszcze czeka i ma nadzieję na mój powrót czy też wszystkich już załamałam tak jak samą siebie i straciliście do mnie cierpliwość ;D

Z góry dziękuję za opinie. Wezmę je sobie do serca jakiekolwiek by one nie były ;p

sobota, 5 grudnia 2015

Decyzja

Możecie mnie uznać za histeryczkę albo wariatkę a jednak postanowiłam wrócić. Przekonała mnie do tego pewna dziewczyna, która zdecydowała się do mnie napisać na priv i wyjaśnić, dosyć obrazowo zresztą, swój punkt widzenia na tą moją nieoczekiwaną dezercję. Wciąż nie jestem przekonana czy to ma sens. Wciąż boję się, że to nie wypali i tylko się rozczaruję. Wciąż czuję, że wiele brakuje mi jeszcze do osiągnięcia poziomu o jakim marzę  i wciąż mam wrażenie, że mój drugi blog o tej tematyce kładzie się cieniem na to opowiadanie. Mimo to postanowiłam spróbować, o ile dacie mi jeszcze szansę oczywiście ;) Jeśli ktoś tu jeszcze zagląda dajcie proszę znać. Napiszcie co wam się podoba a co nie a ja spróbuję wyeliminować organizacyjne niedogodności, które sprawiają, że nie macie do mnie cierpliwości. Jeśli chodzi o samą historię, błędy czy styl również piszcie, krytyka zawsze pomagała mi się rozwijać i nie sądzę, żeby teraz miało być inaczej.
Co jeszcze mogę napisać? Od dzisiaj stawiam na wspólpracę między mną a wami, więc jeśli jesteście zainteresowani dajcie znać, a jeśli macie to gdzieś... Też dajcie znać xD przynajmniej będę miała jasny obraz sytuacji ;P


czwartek, 12 listopada 2015

Zawieszenie

          Dzisiejszy post jest smutny... Przynajmniej dla mnie xd To opowiadanie bardzo długo mi towarzyszyło- początkowo jedynie w wyobraźni, potem w moim fioletowym notesie i wreszcie postanowiłam je opublikować, pokazać światu. Jeszcze pamiętam, jaka byłam wtedy zestresowana, jak bardzo martwiłam się, że ta historia zostanie źle odebrana, że ludzie powiedzą mi to, co już sama wiedziałam- że nie potrafię pisać i że fabuła, którą tworzę nie nadaje się do publikacji.
          Bywało różnie. Miałam momenty załamania, kłopoty z brakiem czasu i weny, z pogodzeniem prowadzenia kilku blogów jednocześnie. Byliście świadkami mojego dojrzewania i rozwoju jako blogerki i człowieka- nie zawsze w sensie pozytywnym, ale przecież każdy z nas popełnia błędy i każdy na tych błędach się uczy.
         Chyba największą frajdę w tym wszystkim miałam, gdy tworzyłam opisy uczuć i zachowań bohaterów albo atmosfery panującej w danej scenie- to uwrażliwia nie tylko na świat zewnętrzny, ale i na drugiego człowieka, uczy empatii i rozwija wyobraźnię. Nie potrafię nawet wyrazić co czułam, gdy coś wyszło tak, jak planowałam albo gdy coś w co wątpiłam okazywało się strzałem w dziesiątkę. Nie wiem czy zrozumiecie co mam na myśli czy nie, piszę chaotycznie, wiem. Musicie mi to niestety wybaczyć, ale jestem wzruszona. Właśnie kończy się jedna z moich licznych pisarskich przygód i chyba nadszedł czas, żeby wyjaśnić wam dlaczego.
         Nie chodzi ani o brak weny czy czasu ani nawet o to, że przejadła mi się ta historia. Mam do niej ogromny sentyment i gdybym mogła napisałabym nawet i drugą jej część (coś w rodzaju sezonu 5? ^^), ale widzicie...to chyba nie ma sensu.  Widzę spadającą liczbę wyświetleń i brak komentarzy i rozumiem co to oznacza. Nastąpiło drastyczne obniżenie zainteresowania tą historią i nie mogę pozostać na to obojętna. Wolę odejść teraz niż za miesiąc, dwa miesiące czy pół roku, gdy nikt już o tym opowiadaniu nie będzie pamiętał.
      Mimo wszystko nie potrafię usunąć tego bloga ani oficjalnie go zamknąć. Może to śmieszne i dziecinne, ale boli mnie myśl, że w ten sposób definitywnie zamknę pewien etap w swojej blogowej karierze i stracę możliwość powrotu... Nie lubię zostawiać niedokończonych spraw, ale w tym przypadku nie mam wyjścia.
Powiedzmy, że opowiadanie jest zawieszone do odwołania, chociaż to odwołanie raczej nie nastąpi a nawet jeśli  to nie prędko.
      Dziękuję wszystkim komentatoromoraz czytelnikom za wspracie i poświęcony czas. Mam nadzieję, że jeśli ktokolwiek to czyta nie jest zawiedziony. Coś się kończy a coś się zaczyna a ja usuwam się w cień i robię miejsce dla lepszych od siebie ;)
      Przy okazji przypominam też, że chociaż ten blog już nie będzie funkcjonował jak dawniej to wciąż prowadzę inne blogi, które znajdziecie w zakładce (cóż za zaskoczenie... ^^) "Moje inne blogi" (Hate- so similar to love" też jest na podstawie TVD i jeśli i tam czegoś nie zawalę i nie stracę komentatorów i czytelników to poprowadzę tę historię do końca ;p).
      Dziękuję wam wszystkim za uwagę ( o ile przeczytaliście cały ten nudny post xD) i mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy przy okazji moich innych opowiadań albo może tym razem waszej twórczości...
     Pozdrawiam serdecznie

xOxO diem.carpe

poniedziałek, 19 października 2015

Rozdział 18. Burza w szklance wody.

      Wiem, że długo mnie nie było. Nie będę się nawet usprawiedliwiać, tylko od razu przejdę do konkretów.
Ten rozdział początkowo spisałam w punktach  z zamiarem trzymania się ich ściśle, ale i tak mi to nie wyszło ^^ Czy podoba wam się on taki czy lepszy byłby jednak mój pierwotny pomysł dowiem się, kiedy już go opublikuję. Naprawdę mam problem z oceną tego rozdziału, mam nadzieję, że mi pomożecie ^^ Wiem, że brakuje w nim akcji, ale musicie przez niego przebrnąć, żeby zrozumieć dalszą część tego opowiadania i wydarzenia, które będą miały miejsce tuż po tym rozdziale.

A teraz serdecznie zapraszam do zapoznania się z jego, dość wątpliwej jakości, treścią ;P

Enjoy :****




        Biegła ile sił w nogach, gnana nowym strachem o przyszłość swoją i swoich przyjaciół.
"Proszę, żeby to był tylko sen. To się nie dzieje naprawdę!"- huczało jej w głowie jak wyjątkowo natrętna melodia.
       Oddychała ciężko, z prędkością światła mijając kolejne samochody, domy i przechodniów. Gdyby nie sytuacja, w której się znalazła z pewnością doceniłaby to niesamowite doświadczenie mknięcia niezauważenie ulicami Mystick Falls i tę namiastkę wolności, którą odczuwała dzięki wiatrowi, targającemu jej włosy i pozwalającemu wreszcie odetchnąć pełną piersią. To były jedne z tych nielicznych chwil, gdy błogosławiła swój wampiryzm i teraz nie mogła się tym nawet cieszyć. Strach i zniecierpliwienie, dławiące ją w gardle, przyspieszające puls i częstotliwość bicia serca sprawiły, że poczuła się bardziej ludzka niż przed swoją śmiercią i bynajmniej nie była z tego powodu zadowolona. Bezsilność ją zabijała, rozrywała od środka na malutkie, pełne rozpaczy kawałeczki, które nie marzyły o niczym innym niż zniknięcie pod powierzchnią ziemi. To byłoby błogosławieństwo dla wszystkich jej bliskich, na których po raz kolejny sprowadziła zagładę. Ile cierpienia można znieść, jak wiele można wybaczyć? Tak bardzo nie chciała dożyć dnia, w którym ujrzy pogardę i zawód w oczach najbliższych, a jednak wiedziała, że zbliża się on nieubłaganie. Przecież to tylko kwestia czasu aż straci ich wszystkich, aż dotrze do nich, że cały ból, jaki ich spotkał, dotknął ich z jej powodu. Tak bardzo pragnęła ulżyć im w cierpieniu a nawet nie wiedziała jak to zrobić.
      Pogrążona we własnych myślach nawet nie zauważyła, gdy dotarła pod sam dom Bonnie. Nie wahając się ani chwili załomotała w drzwi desperacko, z siłą o wiele większą, niż początkowo zaplanowała. Wampirza porywczość dała o sobie znać znów w tym najmniej odpowiednim momencie i dłoń Eleny przeszła na wylot przez drzwi. Drewno boleśnie obtarło jej kostki, ale dziewczyna z ledwością to zauważyła. Uporczywy ból pomógł jej jedynie odrobinę ukoić nerwy i poukładać myśli, ale przy tym spowodował, że do jej oczu napłynęły łzy, dające upust emocjom, które w tej chwili przeżywała.
       Elena zacisnęła powieki nie chcąc, aby wytrysnęły na policzki i nasłuchiwała odgłosów, wydobywających się z domu. Już wcześniej, gdy jej ręka przebiła drzwi usłyszała wrzask, zapewne spowodowany strachem i zaskoczeniem, a teraz doszły do tego odgłosy szamotaniny, kłótni i wreszcie, po niesłychanie dłużącej się minucie, gdy Elena już myślała, że jej ręka od nadgarstka aż po czubki palców będzie pierwszą w dziejach wampiryzmu częścią ciała, nadającą się do amputacji usłyszała szybkie, niecierpliwe kroki. Ktoś zdecydowanym, wściekłym gestem pociągnął klamkę i po chwili w progu ukazała się jej przyjaciółka we własnej osobie.
        Na moment Elenie po prostu odebrało mowę. Z jednej strony to była ta sama ciemnoskóra, smukła Bonnie, z którą dorastała, ale z drugiej coś się w niej zmieniło, choć dziewczyna nie do końca umiała sprecyzować, co dokładnie. Musiała przyznać, że w granatowej, połyskliwej bluzeczce na ramiączkach i dżinsowych, przetartych szortach, eksponujących jej długie nogi oraz w perfekcyjnym, idealnie podkreślającym kształt i barwę jej oczu makijażu  wyglądała po prostu rewelacyjnie, ale przy tym uwadze wampirzycy nie uszedł fakt, że w związku z tym miała zapewne mnóstwo czasu na dopracowanie kreski nad górną powieką czy sposobu połączenia i roztarcia cieni  tak, by stworzyć efekt przydymionego smooky eye. Bonnie którą znała była bohaterką, która od poniedziałku do piątku służyła radą swoim przyjaciołom, studiowała księgi zaklęć i szukała niekonwencjonalnych rozwiązań magicznych problemów, a co weekend stawała w obronie tego, w co wierzyła i ratowała świat. Nie starczało jej czasu na takie przyziemne zajęcia jak ślęczenie przed lustrem i opracowywania nowych sposobów malowania się. To zwyczajnie nie było w jej stylu.
            Nie to jednak najbardziej zszokowało Elenę a wyraz oczu czarownicy. Jej spojrzenie, pełne wściekłości, chłodu i dystansu sprawiło, że Elena zadrżała niemal konwulsyjnie i natychmiast przypomniała sobie, po co tu przyszła. Wszystko wróciło do niej ze zdwojoną siłą i nim się obejrzała już ściskała przedramię Bonnie w rozpaczliwym geście, jakby bała się, że ta może jej uciec.
– Bonnie, musisz mi pomóc – wyszeptała, cała drżąca – Damon znów narozrabiał i ściągnął na nas wszystkich kłopoty... Oni mają moją krew, chcą zemsty i mogą zrobić nam krzywdę... Mają Caroline, jeśli nie dostaną tego, czego pragną.... Jeśli Jeremy nie dokona kolejnych morderstw...Tylko ty, tylko ty możesz... Rozumiesz, Bonnie? Potrzebujemy cię... Tylko ty... Musisz to zrobić.
    Zdawała sobie sprawę, że mówi bez ładu i składu, ale wiedziała też, że Bonnie którą znała ją zrozumie. W końcu była jej najlepszą przyjaciółką i  choć przeszła wiele to do tej pory ani razu jej nie zawiodła nawet, jeśli Elena życzyła sobie, by ta dała sobie spokój z tymi pełnoetatowymi misjami ratunkowymi  w obawie, że z którejś z takich misji czarownica nie wyjdzie cało.
     No cóż, życzenia nie zawsze spełniają się w odpowiedniej chwili. Bonnie spojrzała na swoje przedramię i mrużąc oczy z wyraźną wściekłością wyszarpnęła się z uścisku wampirzycy. Elena nawet nie próbowała jej powstrzymać. W tej chwili to już nie miało najmniejszego sensu. Po raz kolejny podjęła się walki o życie swoje i najbliższych, ale tym razem doskonale wiedziała, że przegrała.
Nie, wcale nie zamierzała się poddać. Nie mogła zrezygnować wiedząc, że jej przyjaciele tak bardzo na nią liczą. Wiedziała też, że wycofanie się to najlepsze, co Bonnie mogła w tej sytuacji zrobić dla siebie i nie miała do niej o to pretensji. Wiedziała jednak, że teraz już nic nie będzie takie jak dawniej i ta myśl rozdzierała jej serce. Jej oczy napełniły się łzami i Elena zakryła usta dłońmi, zduszając szloch. Czas stanął w miejscu a cały świat skurczył się do nich dwóch- Bonnie i Eleny, czarownicy i wampirzycy, niegdyś najlepszych przyjaciółek, teraz wpatrujących się w siebie nawzajem zupełnie, jakby widziały się po raz pierwszy w życiu.
Powietrze aż drgało od nagromadzonego napięcia i Elena miała wrażenie, że wystarczy jeden nieostrożny ruch by któraś z nich straciła nad sobą panowanie.
I wtedy niepostrzeżenie za plecami Bonnie pojawił się Ben, przerywając to dziwne połączenie. Ubrany był jedynie w jasne jeansy i Elena w tej chwili była w stanie policzyć wszystkie jego mięśnie na klatce piersiowej. W złotych jak zboże włosach lśniły krople wody świadczące o tym, że dopiero co wyszedł spod prysznica a wyraz twarzy nie zdradzał żadnych emocji. Ze stoickim spokojem  przeniósł spojrzenie z Eleny na Bonnie a potem na dziurę w drzwiach. W jego oczach błysnęło zrozumienie.
– Myślę, że na ciebie już czas Eleno – powiedział z nutką współczucia w głosie. 
Tylko tyle, jedno krótkie zdanie a Elena poczuła się jakby dostała obuchem w głowę. Zamknęła oczy, licząc w myślach do dziesięciu i starając się przy tym uspokoić oddech. Po jej policzkach, jedna za drugą, stoczyły się perłowe łzy. Nie krzyczała, nie szlochała, ale chyba ten niemy płacz był jeszcze gorszy niż gdyby zaczęła się awanturować.  Gdy ponownie otworzyła oczy i napotkała nieprzejednane spojrzenie Bonnie i smutny wzrok Bena pokręciła głową jakby nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę a potem szepnęła jedynie ciche: "Powodzenia" i nim się obejrzeli zniknęła w mrokach nocy. 


****


Obudził ją zapach zgnilizny i zatęchły odór śmierci. Mimo, że jej wampirzy staż był stosunkowo krótki nie mogła tego pomylić z niczym innym. Od ponad dwóch lat notorycznie miała do czynienia z okrucieństwem, bólem i stratą i chyba nie byłaby w stanie zliczyć w ilu pogrzebach od czasu przybycia do miast braci Salvatore uczestniczyła. Przez ten czas zdążyła się już nauczyć, że śmierć nigdy nie przychodzi i nie odchodzi niezauważona, że zawsze pozostawia po sobie ślad. Ktoś, kto nigdy nie był świadkiem jej nadejścia może go nawet nie zauważyć, ale Caroline nie zapomniała tej chwili, gdy sama ową śmierć niosła i uczuć, które jej wówczas towarzyszyły. Nie miała pojęcia co się z nią dzieje i gdzie jest, ale była pewna, że niedawno ktoś tu umarł.
Dziewczyna jęknęła cicho i niepewnie uchyliła powieki. Pierwszym, co ją uderzyło, zszokowało i zaniepokoiło, oprócz tych okropnych zapachów, był fakt, że nic nie widziała. Znajdowała się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, ale to nie wyjaśniało, dlaczego miała tak utrudnioną widoczność- od czasu przemiany nic podobnego jej się nie przytrafiło. Chciała przetrzeć oczy wierzchem dłoni, ale okazało się, że ręce ma skrępowane za plecami. Za każdym razem, gdy próbowała wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch, uwolnić się, miała wrażenie, jakby sznury, którymi była związana paliły jej skórę. Całe ciało bolało ją koszmarnie i choć wiedziała, że podobnego bólu już kiedyś doświadczyła nie potrafiła skojarzyć go z żadnym konkretnym wydarzeniem. Potrzebowała sporej chwili, by połączyć wszystkie fakty. 
Palące sznury- werbena. 
Ogólne wyczerpanie- brak pożywienia. 
Skrępowane ręce i pobudka w nieznanym, przerażającym miejscu- kłopoty.
Nie zdążyła się jednak porządnie zastanowić, co to wszystko razem zebrane do kupy tak naprawdę oznacza, gdy usłyszała metalowy zgrzyt odsuwanej zasuwy i  pomieszczenie nagle zalało ostre światło jarzeniowej lampy. Na moment Caroline została całkowicie oślepiona, a gdy powoli zaczęła odzyskiwać ostrość widzenia ujrzała nad sobą postać mężczyzny. 
Najpierw dostrzegła mieniące się w świetle lampy miedzianozłote włosy, potem ostro zarysowaną szczękę, miękkie, wykrzywione w kpiącym uśmiechu wargi i wreszcie mroczne, czarne jak północ oczy. To wszystko wydawało jej się dziwnie znajome i jednocześnie nieskończenie przerażające. Potrzebowała dobrej chwili, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje.
– Kol? – wychrypiała niepewnie. 
Pierwotny roześmiał się okrutnym śmiechem szaleńca, jakby jej strach i bezsilność stanowiły dla niego rozrywkę. 
– Witaj aniołku – rzucił wesoło – długo spałaś, już zaczynałem się obawiać, że się nie obudzisz. A tego to mój braciszek z pewnością nie wybaczyłby mi w najbliższym czasie  – zacmokał z udawanym żalem. 
Caroline jednak w ogóle go nie słuchała. Korzystając z okazji rozejrzała  po swoim więzieniu i od razu tego pożałowała. 
Znajdowała się w jakiejś zatęchłej piwnicy, przypominającej lochy Salvatore'ów. Ściany z czerwonej cegły poznaczone były gdzieniegdzie przez pleśń i zgniliznę, kamienną podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu i Caroline nie dopatrzyła się nawet małego lufciku, nie mówiąc już o prawdziwym oknie. Jednak tym, co sprawiło, że krzyknęła z przerażenia był stos ludzkich, zakrwawionych ciał, leżących obok niej. 
"Wiedziałam, że ktoś tu umarł"- przeszło jej przez myśl. I wtedy zrozumiała, że to, co wzięła za odór śmierci, było po prostu zapachem krwi, zmieszanej z werbeną.
– Mam nadzieję, że ci się tu podoba, bo trochę tu posiedzisz – ciągnął tymczasem Kol, zupełnie niezrażony jej wyraźnym brakiem zainteresowania tematem – masz szansę zawrzeć nowe znajomości, więc nie powinno być tak źle  – dodał złośliwie, wskazując na trupy, leżące pod jego nogami i niby to czułym gestem pogładził ją po twarzy. Caroline skrzywiła się i odruchowo spróbowała się od niego odsunąć. Nadgarstkami otarła o linę, którą były spętane i poczuła jak skóra w miejscach zetknięcia ze sznurem pali ją żywym ogniem. Syknęła z bólu i zacisnęła zęby, z całym wysiłkiem woli powstrzymując krzyk. Ból ją otrzeźwił, pomógł oczyścić umysł i jakkolwiek idiotycznie to brzmi była za to wdzięczna mimo, że miała wrażenie, jakby jej dłonie i stopy zanurzono w żrącym kwasie. Nie miała jednak zamiaru dać Kolowi satysfakcji większej niż ta, którą aktualnie odczuwał.
– O co w tym wszystkim chodzi? Czego ode mnie chcesz? – wysyczała z jadem – i co to za... ludzie – zawahała się przy ostatnim słowie, wskazując z obrzydzeniem ciała, leżące jedne na drugich.
– Twoi nowi współlokatorzy, miejscowi turyści – Kol nonszalancko wzruszył ramionami – spokojnie, nie znajdziesz tu nikogo z twoich znajomych – dodał, a jego oczy rozbłysły złośliwym rozbawieniem .
– Zabiłeś Meredith, Shane'a, Marthę, Mathew, Abby... – to nie było pytanie. Oczy Caroline błyszczały czystą nienawiścią i gdyby tylko nadarzyła się okazja dziewczyna z pewnością przebiłaby go kołkiem z białego dębu. 
"Jaka szkoda, że nie ma takiego do dyspozycji"- pomyślał Kol i zaśmiał się pod nosem.
– Nie ja ich zabiłem złotko – przypomniał jej – ja tylko pomogłem łowcy dopełnić przeznaczenie.
– A Tyler? – imię ukochanego z trudem opuściło jej usta, powodując ucisk w piersi. 
"Nie rozpłaczę się. Nie tu i nie teraz, nie przy nim"- powtarzała w duchu niczym mantrę.
– Tyler był tylko głupim chłopczykiem, który sądził, że jest sprytny a został pokonany swoją własną bronią
– odparł Kol tonem, jakim matka tłumaczy dziecku, dlaczego nie dostało cukierka – Wiesz, co ten głupiec wyprawiał? – w ułamku sekundy Pierwotny znalazł się znów przy niej i zamknął jej drobną twarz w kleszczach swoich palców, zmuszając, by patrzyła mu prosto w oczy. – twój kochaś zasłużył na każdą chwilę agonii, którą mu zapewniłem. Sądził, że nie dowiemy się, że skumał się z naszym największym wrogiem, ale okazało się, że nie był tak dobry w zacieraniu śladów, jak mu się wydawało.
– Co masz na myśli? – w oczach Caroline zebrały się łzy bólu i bezsilności.
– Zabawnie było obserwować, jak biegacie w kółko za własnym ogonem –kontynuował blondyn, całkowicie ignorując jej pytanie – i musisz przyznać, że ten z numer z zahipnotyzowaniem Matta był mistrzowski.
– Jaki znów numer? – Caroline ściągnęła brwi w konsternacji.
–Typowa z ciebie blondynka – Kol przewrócił oczami i pokręcił głową z politowaniem – no dalej, dodaj dwa do dwóch. Przecież twój ohydny koleżka był na miejscu, gdy to się stało. Nikogo nie zdziwiło, że pamiętał w jaki sposób umarł kundel a nie pamiętał kto to zrobił?
– Byliśmy zbyt zajęci zbieraniem resztek mojego chłopaka z trawy – warknęła dziewczyna ciesząc się w duchu, że odzyskała choć część swojego dawnego wigoru. 
Kol uśmiechnął się po raz kolejny i założył jej zbłąkany złoty lok za ucho. Caroline podskoczyła w miejscu, jakby sam jego dotyk ją parzył i chwilę później syknęła z bólu, gdy znów poczuła pieczenie w nadgarstkach.
– Nie wiem, co takiego mój brat w tobie widzi – powiedział Kol, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem dziecka podczas swojej  pierwszej wizyty w zoo – przeciętna uroda, brak siły, charakteru, nie uczysz się na błędach i nie masz za grosz instynktu samozachowawczego... Nik pewnie świetnie spełnia się w roli worka treningowego i czynnego dwadzieścia cztery na dobę telefonu zaufania.
– Nie wiem o czym mówisz – prychnęła Caroline – i nie wierzę, że to powiem, ale nie dorastasz Klausowi do pięt.  
– Uważasz, że uczynisz go bardziej ludzkim? – Kol roześmiał się gardłowo, jakby usłyszał dobry żart – w takim razie pozbawię cię złudzeń- gdy tylko cię bzyknie przestanie się starać. Moja rada? Nie oddawaj mu się.
– Jesteś obrzydliwy – wycedziła wampirzyca przez zaciśnięte zęby.
– Za to ty jesteś morderczynią – odparł Kol gładko – nie sądziłaś chyba, że to ja osuszyłem z krwi tych wszystkich obleśnych ludzi? Nie zniżam się do picia z żył bezdomnych. 
Caroline zamarła na dobrą minutę, jej oczy rozszerzyły się ze strachu a oddech drastycznie przyspieszył. Kol z nieopisaną przyjemnością obserwował jej wewnętrzną walkę.
– Co? – wyjąkała w końcu – nie, to niemożliwe...  Przecież dopiero co się ocknęłam... Pamiętałabym !
– Niekoniecznie – Kol popukał się w skroń z okrutnym uśmieszkiem, błąkającym się po wargach – zadziwiające, że wampir na głodzie zachowuje się jak szczur w ściekach i obojętna mu jakość posiłku.
– Pierwotny z całej siły ścisnął jej gardło, skutecznie odcinając jej dopływ powietrza i zachichotał z satysfakcją – nie masz tyle szczęścia co ten wasz cały Mutt. W przypadku twojego umysłu moja droga siostrzyczka nie zepsuje mi dobrej zabawy –dodał i ignorując jej protesty wolną ręką sięgnął do stosu ciał i uniósł jedno z nich, drobnego chłopaka, jakby ważył nie więcej niż gram i przytknął jego wciąż krwawiącą ranę do jej warg.
– Czujesz to? – szeptał – słyszysz słaby puls, czujesz bijące serce? Za kilka sekund stanie a to wszystko dzięki tobie moja droga. Cóż za wspaniałe uczucie. 
Caroline wcale nie chciała pić. Opierała się, krzyczała a po jej policzkach płynęły łzy. Jej usta wypełniły się krwią i wreszcie musiała przełknąć, by się nie zadławić. 
Jej całe ciało eksplodowało bólem. Krew, niczym żrący kwas, spływała przełykiem i do żołądka, wypalając po drodze wszystkie narządy. Caroline miała wrażenie, że w jej wnętrzu wzniecono ogień, rozpalono słońce, które truło jej organizm i spalało na popiół. 
Wiedziała, że to pułapka. Krew chłopaka zawierała werbenę, truła ją. Nie mogła się odsunąć a każda kolejna kropla zamiast ją wzmacniać, tylko ją osłabiała. Słyszała ostatnie, słabe odgłosy serca, dudniącego w jego piersi i marzyła, by to się wreszcie skończyło. Była na skraju wyczerpania i ciemność, która nastąpiła chwilę później przyjęła z nieopisaną radością, niczym starego przyjaciela.


****
Elena długo nie mogła dojść do siebie po wydarzeniach w domu Bonnie. Uciekła stamtąd jak zwykły tchórz i nogi same ją poniosły nieopodal studni, przy której niegdyś bawiła się z przyjaciółmi i z której prawie półtora roku temu ratowała Stefana, gdy ten wskoczył tam w poszukiwaniu księżycowego kamienia a potem nie mógł się stamtąd wydostać z powodu werbeny, która Maison, wujek Tylera, dodał do znajdującej się w niej wody. To tam, w cieniu rozłożystej brzozy spoczywał jej najlepszy przyjaciel i matka Bonnie. 
Po raz kolejny płakała nad mogiłą Tylera, tym razem nie z powodu jego śmierci, lecz utraty kolejnej ważniej osoby, Wiedziała, że Bonnie mimo wszystko podjęła słuszną decyzję, ale powody, dla których zachowała się w ten sposób były czynnikiem, z którym  nie potrafiła się  pogodzić. W tak krótkim odstępie czasu straciła przyjaciela, potem brata, który nagle ją znienawidził, przyjaciółkę... W sumie to dwie, bo nie była pewna, czy sama da radę uratować Caroline. Nie mogła liczyć na pomoc braci Salvatore, którzy zawsze wspierali ją w takich sytuacjach, bo ci byli pod całkowitym urokiem Kola i mogli stanowić nie małe zagrożenie. Bonnie jasno dała do zrozumienia, jaki jest jej stosunek w tej sprawie, Pierwotni prowadzili własne śledztwo i nie bawili się w żadne sojusze zwłaszcza, że tu chodziło o ich brata i dziewczynę, która dla Klausa była chyba kimś więcej niż tylko przeszkodą w drodze do osiągnięcia wielkości, Tyler nie żył a Matt, choć cudowny, waleczny i zawsze pomocny był tylko człowiekiem, którego nie mogła narażać na niebezpieczeństwo większe niż to, w którym już się znajdował. Czuła się całkowicie bezsilna wobec całego zła, jakie ją spotkało i kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. 
Kol pragnął ukarać swoje rodzeństwo i pokonać tego całego Marcela, kimkolwiek on był, i to dlatego zamieniał w wampiry tych wszystkich ludzi. To dlatego zginęli profesor Shane, Meredith, Martha, Mathew, matka Bonnie i mnóstwo innych, dobrych ludzi. To on lub ktoś z jego podwładnych zabił Tylera, to przez niego Bonnie nie chciała jej znać i to on uprowadził Caroline. To wszystko przez niego, przez nich wszystkich...
Przez tych cholernych Pierwotnych. 
W umyśle Eleny znów zapłonął gniew. Przepływ adrenaliny spowodował nagłe uderzenie gorąca, osuszając łzy. To wszystko była ich wina, od samego początku. To przez nich ani ona ani jej najbliżsi nie mogli żyć normalnie. 
"Jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione porządnie, musisz zająć się tym osobiście"-pomyślała, otarła twarz z resztek wilgoci i sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów, wyciągając z niej telefon. Gdy wybierała tak długo nieużywany numer ani trochę nie przypominała tej bezbronnej, przytłoczonej problemami dziewczynki sprzed paru minut. Teraz jej oczy błyszczały niezłomną determinacją a usta wykrzywiał nieco kpiarski, figlarny, złośliwy uśmieszek. Chyba nadszedł czas, by po tylu latach ona również włączyła się do gry, prawda?
Głos po drugiej stronie telefonu odezwał się już po trzecim sygnale.
– Jer? Chyba nadszedł czas na małe, rodzinne spotkanko. 


****


Niedługo potem Elena wróciła do domu Caroline. Wiedziała, że to, co planuje jest niesamowicie ryzykowne i ma wątpliwą szansę powodzenia, ale wiedziała także, że nie ma wyboru, że to jedyny sposób, by wziąć sprawy w swoje ręce. Mimo całej beznadziejności sytuacji, w której się znalazła przepełniała ją niesamowita siła. Pod wpływem impulsu podjęła szaloną, nieprzewidywalną w skutkach i zapewne beznadziejnie głupią decyzję i przez myśl przeszło jej, że Damon byłby z niej dumny. 
Liz Forbes słyszała już od progu. Kobieta znajdowała się w kuchni i z wyraźnym zdenerwowaniem rozmawiała z kimś przez telefon. Elena mimo swojego wampirzego słuchu nie rozróżniała słów jej rozmówcy, doskonale za to słyszała słowa, które ze wzburzeniem wykrzykiwała pani szeryf. 
–To jakiś obłęd Mark! Kompletne szaleństwo... Nie, nie wiem co się stało... Mark, przecież Enzo zastępuje mnie w tym tygodniu, wiesz, że mam kłopot z Caroline... Dobrze, rozumiem... W takim razie daj mi znać... Jasne, ty też...
– Co się dzieje? – spytała Elena z niepokojem, gdy blondynka zakończyła połączenie i ze znużeniem pocierając skronie odłożyła telefon na kuchenny blat. Na dźwięk jej głosu Liz podskoczyła gwałtownie i złapała się za serce.
– Ach, to ty kochanie –westchnęła z nieskrywaną ulgą – zapomniałam, że potrafisz się skradać bezszelestnie. 
 – Spodziewałaś się kogoś innego? – Elena podeszła do Liz i z troską ścisnęła jej ramię w geście otuchy.
– Nie wiem skarbie, ale tu dzieje się coś dziwnego i myślę, że znów ma to związek z... –zawahała się na moment i zerknęła na dziewczynę z ukosa niepewna, czy powinna powiedzieć to na głos.
– Z wampirami? – podpowiedziała Elena ze smutnym półuśmiechem. Liz po raz kolejny westchnęła ciężko a na jej czole pojawiły się niewielkie bruzdy, świadczące o tym, z jak wieloma zmartwieniami w tej chwili się zmaga.
–Wiem, że wy nam nie zagrażacie, ale jednak dzieje się tu coś złego... Te niedawne zniknięcia i teraz to...
–To znaczy co? Wiesz, że nie musisz mnie już chronić, mogłabym ci pomóc –zachęciła ją Elena. 
Liz przyjrzała jej się uważnie a potem podeszła do okna i oparła czoło o chłodną szybę. Na zewnątrz dzieci bawiły się na placu zabaw, raz po raz wybuchając pieszczącym uszy, rozkosznym śmiechem, nie zdając sobie jeszcze sprawy z okrucieństwa świata, w którym żyły. Ich rodzice również nie mieli pojęcia, że w ciągu jednej sekundy może z nich pozostać krwawa miazga. Żyli szybko, w biegu, planując przyszłość, która wcale nie musiała nadejść. Niejednokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy Liz obserwując panoramę miasta czy patrolując ulice miała ochotę zatrzymać tych wszystkich pędzących, rozchichotanych, zapracowanych ludzi i krzyknąć: "Wynoście się z miasta! Tu nie jest bezpiecznie!". Najgorsze w tym wszystkim było to, że dzieciaki, za które czuła się odpowiedzialna, w tym jej własna córka, były bezpośrednio związane z każdym z zagrożeń, czyhających  na mieszkańców.
–To wygląda tak, jakby ktoś próbował wykończyć Radę – odezwała się wreszcie a w jej głosie Elena wyczuła bezmierny strach i wycieńczenie – kilkoro Fellów ostatnio po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Dziś mój współpracownik, Mark Young, poinformował mnie, że część członków Rady w ogóle nie pojawiła się w pracy. Brakuje Kate i Bryana Fellów, Chrostophera Wilda, Amandy Skinner, Lisy White. Ktoś zgłosił zaginięcie pastora Younga po tym, jak od dwóch dni nie dawał znaku życia i przestał prowadzić jakiekolwiek msze, nie odwołując ich uprzednio. W dodatku nie mogę dodzwonić się do Caroline i martwię się o nią. 
Kobieta spojrzała jej prosto w oczy a choć Elena starała się z całych sił nie potrafiła wytrzymać jej przenikliwego spojrzenia. Odwróciła wzrok przygryzając dolną wargę. Szeryf Forbes w rozmowie z tym całym Markiem miała rację, to czyste szaleństwo. Elena doskonale rozumiała obawy jej co do tych zniknięć. W gardle jej zaschło na myśl, że to znów sprawka Kola, ale co mogła powiedzieć? 
"Proszę Liz, nie martw się, to wina niezrównoważonej rodzinki pierwotnych wampirów. To przez nich zginęli ci wszyscy ludzie i sądzę, że to z ich winy twoi koledzy i pastor Young nie pojawili się w pracy, ale spoko, jakoś to załatwię. Wspominała już, że mają twoją córkę?". 
Jej umysł pracował na najwyższych obrotach, ale choć łączyła ze sobą wszystkie fakty wciąż miała wrażenie, że coś jej umyka. Brakowało jednego, istotnego fragmentu układanki. Jednego jednak była pewna na sto procent.
–Liz, obiecaj mi, że nie wyjdziesz dziś z domu – wyszeptała niemal błagalnie. Kobieta zmarszczyła brwi.
–Ty wiesz co się dzieje – to nie było pytanie. W głosie Liz Elena wyczuła oskarżającą nutę. Dziewczyna zacisnęła zęby z siłą imadła i zwinęła dłonie w pięści, zmuszając się, by spojrzeć jej prosto w oczy. Chciała być stanowcza, zdecydowana, nieprzejednana i sądząc po wyrazie twarzy pani Forbes chyba jej się to udało.
–Jeśli mnie posłuchasz wszystko się jakoś ułoży –powiedziała tonem generała, wydającego rozkaz – uratujemy Caroline i to, co pozostało z Rady. 
Twarz Liz gwałtownie pobladła.
– Co masz na myśli mówiąc; "Uratujemy Caroline?" – wyszeptała. 
"Ale ja mam długi język"- pomyślała Elena, przygryzając dolną wargę i bez słowa ruszyła na górę, do pokoju, który zajmowała od czasu, gdy wyprowadziła się z pensjonatu.
– Elena?! Elena, wracaj tu natychmiast! – słyszała zbliżające się z każdą sekundą nawoływania pani Forbes. Zignorowała to jednak i zabrała się za to, po co tu przyszła. Spod łóżka wyciągnęła sportową torbę i w wampirzym tempie zaczęła wrzucać do niej wszystkie najważniejsze sprzęty, które, jak sądziła, mogły się jej przydać. Oniemiała Liz zatrzymała się  w progu pokoju nie wiedząc jak zareagować na to, co miała przed swoimi oczami. Kilka sekund później stanęła przed nią Elena z rozwianymi włosami i po brzegi zapełnioną torbą sportową, zarzuconą na ramię.
– Nie uważasz, że zasługuję na wyjaśnienia? –spytała Liz, zakładając ręce na piersi. Nieważne jak niewzruszona starała się być Elena, nie potrafiła przejść obojętnie nad niepokojem, urazą i bólem, czającymi się w tych niebieskich oczach, tak podobnych do oczu jej najlepszej przyjaciółki. 
Wyraz jej twarzy momentalnie złagodniał. 
– Obiecuję, że wyjaśnię ci wszystko, gdy to się skończy – przyrzekła – i obiecuję, że wyciągnę z tego Caroline i twoich przyjaciół, ale żeby to zrobić ty musisz być bezpieczna. Sama mówiłaś, że to wygląda tak, jakby ktoś chciał wykończyć Radę, prawda? A to znaczy, że jesteś zagrożona i cokolwiek by się nie działo nie wolno ci opuszczać domu. Martwa na nic się nam nie przydasz. 
Twarz pani szeryf wykrzywił grymas strachu i niedowierzania.
– Miranda i Grayson nie byli twoimi biologicznymi rodzicami, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mi ich przypominasz – wyszeptała łamliwym głosem. 
– To najpiękniejsze słowa, jakie mogłaś mi w tej chwili powiedzieć – odszepnęła Elena, uśmiechając się blado – pamiętaj, cokolwiek się nie wydarzy nikogo tu nie wpuszczaj i sama też nie opuszczaj domu. Tu jesteś bezpieczna. Jeśli wyjdziesz narazisz na niebezpieczeństwo nie tylko siebie – dodała  i nim Liz zdołała mrugnąć Elena rozpłynęła się w powietrzu.
Gdy tylko dziewczyna zniknęła Liz już dłużej nie musiała powstrzymywać targającego nią szlochu. Nic z tego nie rozumiała, wszystko się skomplikowało, a od nawału tylu nowych, niekompletnych i sprzecznych informacji rozbolała ją głowa. Jedyne, co z tego zrozumiała to fakt, że jej córce groziło jakieś niebezpieczeństwo i w duchu modliła się, żeby Elena nie kłamała i faktycznie ją z tego wyciągnęła. Nienawidziła bezsilności, bezczynności i świadomości, że to jej człowieczeństwo nie pozwala jej chronić Caroline jak należy.
"Gdy to wszystko się skończy wyjedziemy na długie, zasłużone wakacje"- pomyślała, ocierając łzy.


****


– Elena? Co ty tu robisz o tej porze? – w oczach Matta błysnęło autentyczne zdumienie – co się stało? – dodał z niepokojem, widząc wyraz twarzy przyjaciółki i szerzej uchylił drzwi, zapraszając ją gestem do środka.
– Nie zajmę ci dużo czasu – odparła dziewczyna i wycofała się na ganek. Blondyn zmarszczył brwi, ale po chwili wahania podążył za nią. Coś w jej pełnych rezerwy ruchach i wyrazie twarzy, która teraz przypominała maskę go niepokoiło. Elena nie przypominała samej siebie. Obserwując zacięty błysk w jej czekoladowych oczach, pewność siebie i determinację, bijące z całej jej postaci, wyzywająco uniesione brwi i wargi, wydęte w geście wyczekiwania zastanawiał się, gdzie już widział podobną postawę. 
I wtedy nadeszło olśnienie.
– Katherine? – spytał niepewnie i wycofał się ostrożnie w stronę drzwi. Wiedział, że z panną Pierce nie ma żadnych szans.
Brunetka przewróciła oczami.
– Tak. Ta sama Katherine, którą zrzuciłeś z huśtawki, mając pięć lat, zaraziłeś grypą w pierwszej klasie, upiłeś na przyjęciu założycieli w wieku piętnastu lat i której auto obrzygałeś rok później  –  zironizowała. 
Zdezorientowany Matt ściągnął brwi w konsternacji.
– Elena?  
– Mattie, nie mam na to czasu, więc zdecyduj w końcu jak będziesz mnie nazywać i przejdźmy do konkretów – westchnęła dziewczyna i łagodnym gestem ujęła jego dłoń – potrzebuję pomocy.
– Wow... Faktycznie konkretnie. – przyznał chłopak – o co chodzi?
– Kol porwał Caroline. – powiedziała wampirzyca bez ogródek.
– Co?!
– Cii... – Elena zarzuciła mu ręce na szyję i mocno do siebie przytuliła, tym samym skutecznie uciszając. – mam plan, ale musisz zająć się Rebekah. – wyszeptała mu wprost do ucha – Ona nie może się domyślić, rozumiesz? Musisz ją odciągnąć.
– Jak? – spytał Matt, również szeptem.
– Rób to co zwykle. Oczaruj ją – Elena uśmiechnęła się mimo woli.
– Co ty kombinujesz? 
Elena przygryzła dolną wargę niemal do krwi i odsunęła go od siebie na odległość wyciągniętych ramion. Spojrzała mu prosto w oczy z taką intensywnością, że Matt miał wrażenie, jakby przewiercała jego duszę na wskroś.
– Coś, co rozwścieczy wszystkich Pierwotnych i ocali nasze miasto – wyznała w końcu. 
Matt zastanowił się nad tym chwilę i o dziwo przyjął taką odpowiedź bez żadnych obiekcji. Ledwo zauważalnie skinął głową i delikatnym gestem założył jej zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
– Wiesz, że wściekła Rebekah jest nieprzewidywalna i nieobliczalna. Mogę nie przeżyć tej twojej misji ratunkowej. 
Elena pokiwała smutno głową, dając mu do zrozumienia, że z pełną świadomością bierze tę opcję pod uwagę. Dobrze wiedziała, że Matt się boi, podobnie jak ona, ale wiedziała też, że gdy w grę wchodził los przyjaciółki wszelkie obawy schodziły na dalszy plan. Teraz najważniejsza była Caroline i posprzątanie tego całego bałaganu.
– Wiem – przyznała z zadziwiającym spokojem – ja też. 
Mimo tragizmu całej sytuacji oboje parsknęli śmiechem i ponownie zatonęli w swoich ramionach. 



Tak, wiem, że wszystkiego zabrakło- i akcji i romansów i Deleny... Mogę tylko obiecać, że jeśli przebrnęliście przez ten rozdział to później już będzie coraz lepiej (mam nadzieję ^^)  
Jesteśmy bliżej niż dalej końca tej historii i epilogu, więc postaram się was zaskoczyć jeszcze nie raz. Myślę, że rozdziałów będzie najwyżej 30, chociaż znając mnie to po drodze jeszcze tak namieszam, że w końcu wyjdzie o 20 więcej xD 
Mam nadzieję, że nie jesteście rozczarowani aż tak bardzo jak ja. Miał być wielki powrót, ale nie wyszło. 
Zachęcam też do komentowania, bo to daje mi jasny obraz co wam się jednak mimo wszystko podobało a co nie i kto jeszcze to czyta. 
P.S Mam nadzieję, że nowy sposób zapisywania dialogów i nowa czcionka ułatwiają czytanie. Dajcie znać, jeśli się mylę ;)  

czwartek, 6 sierpnia 2015

wtorek, 28 lipca 2015

Nowy Rozdział

W końcu, po tak długim oczekiwaniu, na moim drugim blogu pt. "Hate- So Similar To Love" pojawił się kolejny  rozdział.

Zainteresowanych zapraszam serdecznie: Rozdział 14. 

Zdaję sobie sprawę, że nie jest najlepszy, ale tym bardziej zachęcam do komentowania (koniecznie szczerego ^^).