Wiem, że długo mnie nie
było. Nie będę się nawet usprawiedliwiać, tylko od razu przejdę
do konkretów.
Ten
rozdział początkowo spisałam w punktach z zamiarem trzymania
się ich ściśle, ale i tak mi to nie wyszło ^^ Czy podoba wam się
on taki czy lepszy byłby jednak mój pierwotny pomysł dowiem się,
kiedy już go opublikuję. Naprawdę mam problem z oceną tego
rozdziału, mam nadzieję, że mi pomożecie ^^ Wiem, że brakuje w
nim akcji, ale musicie przez niego przebrnąć, żeby zrozumieć
dalszą część tego opowiadania i wydarzenia, które będą miały
miejsce tuż po tym rozdziale.
A teraz serdecznie zapraszam do zapoznania się z jego, dość wątpliwej jakości, treścią ;P
Enjoy :****
Biegła ile sił w nogach,
gnana nowym strachem o przyszłość swoją i swoich przyjaciół.
"Proszę,
żeby to był tylko sen. To się nie dzieje naprawdę!"- huczało
jej w głowie jak wyjątkowo natrętna melodia.
Oddychała ciężko, z
prędkością światła mijając kolejne samochody, domy i
przechodniów. Gdyby nie sytuacja, w której się znalazła z
pewnością doceniłaby to niesamowite doświadczenie mknięcia
niezauważenie ulicami Mystick Falls i tę namiastkę wolności,
którą odczuwała dzięki wiatrowi, targającemu jej włosy i
pozwalającemu wreszcie odetchnąć pełną piersią. To były jedne
z tych nielicznych chwil, gdy błogosławiła swój wampiryzm i teraz
nie mogła się tym nawet cieszyć. Strach i zniecierpliwienie,
dławiące ją w gardle, przyspieszające puls i częstotliwość
bicia serca sprawiły, że poczuła się bardziej ludzka niż przed
swoją śmiercią i bynajmniej nie była z tego powodu zadowolona.
Bezsilność ją zabijała, rozrywała od środka na malutkie, pełne
rozpaczy kawałeczki, które nie marzyły o niczym innym niż
zniknięcie pod powierzchnią ziemi. To byłoby błogosławieństwo
dla wszystkich jej bliskich, na których po raz kolejny sprowadziła
zagładę. Ile cierpienia można znieść, jak wiele można wybaczyć?
Tak bardzo nie chciała dożyć dnia, w którym ujrzy pogardę i
zawód w oczach najbliższych, a jednak wiedziała, że zbliża się
on nieubłaganie. Przecież to tylko kwestia czasu aż straci ich
wszystkich, aż dotrze do nich, że cały ból, jaki ich spotkał,
dotknął ich z jej powodu. Tak bardzo pragnęła ulżyć im w
cierpieniu a nawet nie wiedziała jak to zrobić.
Pogrążona we własnych
myślach nawet nie zauważyła, gdy dotarła pod sam dom Bonnie. Nie
wahając się ani chwili załomotała w drzwi desperacko, z siłą o
wiele większą, niż początkowo zaplanowała. Wampirza porywczość
dała o sobie znać znów w tym najmniej odpowiednim momencie i dłoń
Eleny przeszła na wylot przez drzwi. Drewno boleśnie obtarło jej
kostki, ale dziewczyna z ledwością to zauważyła. Uporczywy ból
pomógł jej jedynie odrobinę ukoić nerwy i poukładać myśli, ale
przy tym spowodował, że do jej oczu napłynęły łzy, dające
upust emocjom, które w tej chwili przeżywała.
Elena zacisnęła powieki nie
chcąc, aby wytrysnęły na policzki i nasłuchiwała odgłosów,
wydobywających się z domu. Już wcześniej, gdy jej ręka przebiła
drzwi usłyszała wrzask, zapewne spowodowany strachem i
zaskoczeniem, a teraz doszły do tego odgłosy szamotaniny, kłótni
i wreszcie, po niesłychanie dłużącej się minucie, gdy Elena już
myślała, że jej ręka od nadgarstka aż po czubki palców będzie
pierwszą w dziejach wampiryzmu częścią ciała, nadającą się do
amputacji usłyszała szybkie, niecierpliwe kroki. Ktoś
zdecydowanym, wściekłym gestem pociągnął klamkę i po chwili w
progu ukazała się jej przyjaciółka we własnej osobie.
Na moment Elenie po prostu
odebrało mowę. Z jednej strony to była ta sama ciemnoskóra,
smukła Bonnie, z którą dorastała, ale z drugiej coś się w niej
zmieniło, choć dziewczyna nie do końca umiała sprecyzować, co
dokładnie. Musiała przyznać, że w granatowej, połyskliwej
bluzeczce na ramiączkach i dżinsowych, przetartych szortach,
eksponujących jej długie nogi oraz w perfekcyjnym, idealnie
podkreślającym kształt i barwę jej oczu makijażu wyglądała
po prostu rewelacyjnie, ale przy tym uwadze wampirzycy nie uszedł
fakt, że w związku z tym miała zapewne mnóstwo czasu na
dopracowanie kreski nad górną powieką czy sposobu połączenia i
roztarcia cieni tak, by stworzyć efekt przydymionego smooky
eye. Bonnie którą znała była bohaterką, która od poniedziałku
do piątku służyła radą swoim przyjaciołom, studiowała księgi
zaklęć i szukała niekonwencjonalnych rozwiązań magicznych
problemów, a co weekend stawała w obronie tego, w co wierzyła i
ratowała świat. Nie starczało jej czasu na takie przyziemne
zajęcia jak ślęczenie przed lustrem i opracowywania nowych
sposobów malowania się. To zwyczajnie nie było w jej stylu.
Nie to jednak najbardziej
zszokowało Elenę a wyraz oczu czarownicy. Jej spojrzenie, pełne
wściekłości, chłodu i dystansu sprawiło, że Elena zadrżała
niemal konwulsyjnie i natychmiast przypomniała sobie, po co tu
przyszła. Wszystko wróciło do niej ze zdwojoną siłą i nim się
obejrzała już ściskała przedramię Bonnie w rozpaczliwym geście,
jakby bała się, że ta może jej uciec.
– Bonnie,
musisz mi pomóc – wyszeptała, cała drżąca – Damon znów
narozrabiał i ściągnął na nas wszystkich kłopoty... Oni mają
moją krew, chcą zemsty i mogą zrobić nam krzywdę... Mają
Caroline, jeśli nie dostaną tego, czego pragną.... Jeśli Jeremy
nie dokona kolejnych morderstw...Tylko ty, tylko ty możesz...
Rozumiesz, Bonnie? Potrzebujemy cię... Tylko ty... Musisz to zrobić.
Zdawała sobie sprawę, że
mówi bez ładu i składu, ale wiedziała też, że Bonnie którą
znała ją zrozumie. W końcu była jej najlepszą przyjaciółką i
choć przeszła wiele to do tej pory ani razu jej nie zawiodła
nawet, jeśli Elena życzyła sobie, by ta dała sobie spokój z tymi
pełnoetatowymi misjami ratunkowymi w obawie, że z którejś z
takich misji czarownica nie wyjdzie cało.
No cóż, życzenia nie zawsze
spełniają się w odpowiedniej chwili. Bonnie spojrzała na swoje
przedramię i mrużąc oczy z wyraźną wściekłością wyszarpnęła
się z uścisku wampirzycy. Elena nawet nie próbowała jej
powstrzymać. W tej chwili to już nie miało najmniejszego sensu. Po
raz kolejny podjęła się walki o życie swoje i najbliższych, ale
tym razem doskonale wiedziała, że przegrała.
Nie,
wcale nie zamierzała się poddać. Nie mogła zrezygnować wiedząc,
że jej przyjaciele tak bardzo na nią liczą. Wiedziała też, że
wycofanie się to najlepsze, co Bonnie mogła w tej sytuacji zrobić
dla siebie i nie miała do niej o to pretensji. Wiedziała jednak, że
teraz już nic nie będzie takie jak dawniej i ta myśl rozdzierała
jej serce. Jej oczy napełniły się łzami i Elena zakryła usta
dłońmi, zduszając szloch. Czas stanął w miejscu a cały świat
skurczył się do nich dwóch- Bonnie i Eleny, czarownicy i
wampirzycy, niegdyś najlepszych przyjaciółek, teraz wpatrujących
się w siebie nawzajem zupełnie, jakby widziały się po raz
pierwszy w życiu.
Powietrze
aż drgało od nagromadzonego napięcia i Elena miała wrażenie, że
wystarczy jeden nieostrożny ruch by któraś z nich straciła nad
sobą panowanie.
I
wtedy niepostrzeżenie za plecami Bonnie pojawił się Ben,
przerywając to dziwne połączenie. Ubrany był jedynie w jasne
jeansy i Elena w tej chwili była w stanie policzyć wszystkie jego
mięśnie na klatce piersiowej. W złotych jak zboże włosach lśniły
krople wody świadczące o tym, że dopiero co wyszedł spod
prysznica a wyraz twarzy nie zdradzał żadnych emocji. Ze stoickim
spokojem przeniósł spojrzenie z Eleny na Bonnie a potem na
dziurę w drzwiach. W jego oczach błysnęło zrozumienie.
– Myślę,
że na ciebie już czas Eleno – powiedział z nutką współczucia
w głosie.
Tylko
tyle, jedno krótkie zdanie a Elena poczuła się jakby dostała
obuchem w głowę. Zamknęła oczy, licząc w myślach do dziesięciu
i starając się przy tym uspokoić oddech. Po jej policzkach, jedna
za drugą, stoczyły się perłowe łzy. Nie krzyczała, nie
szlochała, ale chyba ten niemy płacz był jeszcze gorszy niż gdyby
zaczęła się awanturować. Gdy ponownie otworzyła oczy i
napotkała nieprzejednane spojrzenie Bonnie i smutny wzrok Bena
pokręciła głową jakby nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę
a potem szepnęła jedynie ciche: "Powodzenia" i nim się
obejrzeli zniknęła w mrokach nocy.
****
Obudził
ją zapach zgnilizny i zatęchły odór śmierci. Mimo, że jej
wampirzy staż był stosunkowo krótki nie mogła tego pomylić z
niczym innym. Od ponad dwóch lat notorycznie miała do czynienia z
okrucieństwem, bólem i stratą i chyba nie byłaby w stanie zliczyć
w ilu pogrzebach od czasu przybycia do miast braci Salvatore
uczestniczyła. Przez ten czas zdążyła się już nauczyć, że
śmierć nigdy nie przychodzi i nie odchodzi niezauważona, że
zawsze pozostawia po sobie ślad. Ktoś, kto nigdy nie był świadkiem
jej nadejścia może go nawet nie zauważyć, ale Caroline nie
zapomniała tej chwili, gdy sama ową śmierć niosła i uczuć,
które jej wówczas towarzyszyły. Nie miała pojęcia co się z nią
dzieje i gdzie jest, ale była pewna, że niedawno ktoś tu umarł.
Dziewczyna
jęknęła cicho i niepewnie uchyliła powieki. Pierwszym, co ją
uderzyło, zszokowało i zaniepokoiło, oprócz tych okropnych
zapachów, był fakt, że nic nie widziała. Znajdowała się w
jakimś ciemnym pomieszczeniu, ale to nie wyjaśniało, dlaczego
miała tak utrudnioną widoczność- od czasu przemiany nic podobnego
jej się nie przytrafiło. Chciała przetrzeć oczy wierzchem dłoni,
ale okazało się, że ręce ma skrępowane za plecami. Za każdym
razem, gdy próbowała wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch, uwolnić
się, miała wrażenie, jakby sznury, którymi była związana paliły
jej skórę. Całe ciało bolało ją koszmarnie i choć wiedziała,
że podobnego bólu już kiedyś doświadczyła nie potrafiła
skojarzyć go z żadnym konkretnym wydarzeniem. Potrzebowała sporej
chwili, by połączyć wszystkie fakty.
Palące
sznury- werbena.
Ogólne
wyczerpanie- brak pożywienia.
Skrępowane
ręce i pobudka w nieznanym, przerażającym miejscu- kłopoty.
Nie
zdążyła się jednak porządnie zastanowić, co to wszystko razem
zebrane do kupy tak naprawdę oznacza, gdy usłyszała metalowy
zgrzyt odsuwanej zasuwy i pomieszczenie nagle zalało ostre
światło jarzeniowej lampy. Na moment Caroline została całkowicie
oślepiona, a gdy powoli zaczęła odzyskiwać ostrość widzenia
ujrzała nad sobą postać mężczyzny.
Najpierw
dostrzegła mieniące się w świetle lampy miedzianozłote włosy,
potem ostro zarysowaną szczękę, miękkie, wykrzywione w kpiącym
uśmiechu wargi i wreszcie mroczne, czarne jak północ oczy. To
wszystko wydawało jej się dziwnie znajome i jednocześnie
nieskończenie przerażające. Potrzebowała dobrej chwili, żeby
zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje.
–
Kol? – wychrypiała
niepewnie.
Pierwotny
roześmiał się okrutnym śmiechem szaleńca, jakby jej strach i
bezsilność stanowiły dla niego rozrywkę.
–
Witaj aniołku – rzucił
wesoło – długo spałaś, już zaczynałem się obawiać, że się
nie obudzisz. A tego to mój braciszek z pewnością nie wybaczyłby
mi w najbliższym czasie – zacmokał z udawanym żalem.
Caroline
jednak w ogóle go nie słuchała. Korzystając z okazji rozejrzała
po swoim więzieniu i od razu tego pożałowała.
Znajdowała
się w jakiejś zatęchłej piwnicy, przypominającej lochy
Salvatore'ów. Ściany z czerwonej cegły poznaczone były
gdzieniegdzie przez pleśń i zgniliznę, kamienną podłogę
pokrywała gruba warstwa kurzu i Caroline nie dopatrzyła się nawet
małego lufciku, nie mówiąc już o prawdziwym oknie. Jednak tym, co
sprawiło, że krzyknęła z przerażenia był stos ludzkich,
zakrwawionych ciał, leżących obok niej.
"Wiedziałam,
że ktoś tu umarł"- przeszło jej przez myśl. I wtedy
zrozumiała, że to, co wzięła za odór śmierci, było po prostu
zapachem krwi, zmieszanej z werbeną.
– Mam nadzieję, że ci się tu podoba, bo trochę tu posiedzisz – ciągnął tymczasem Kol, zupełnie niezrażony jej wyraźnym brakiem zainteresowania tematem – masz szansę zawrzeć nowe znajomości, więc nie powinno być tak źle – dodał złośliwie, wskazując na trupy, leżące pod jego nogami i niby to czułym gestem pogładził ją po twarzy. Caroline skrzywiła się i odruchowo spróbowała się od niego odsunąć. Nadgarstkami otarła o linę, którą były spętane i poczuła jak skóra w miejscach zetknięcia ze sznurem pali ją żywym ogniem. Syknęła z bólu i zacisnęła zęby, z całym wysiłkiem woli powstrzymując krzyk. Ból ją otrzeźwił, pomógł oczyścić umysł i jakkolwiek idiotycznie to brzmi była za to wdzięczna mimo, że miała wrażenie, jakby jej dłonie i stopy zanurzono w żrącym kwasie. Nie miała jednak zamiaru dać Kolowi satysfakcji większej niż ta, którą aktualnie odczuwał.
– O co w tym wszystkim chodzi? Czego ode mnie chcesz? – wysyczała z jadem – i co to za... ludzie – zawahała się przy ostatnim słowie, wskazując z obrzydzeniem ciała, leżące jedne na drugich.
– Twoi nowi współlokatorzy, miejscowi turyści – Kol nonszalancko wzruszył ramionami – spokojnie, nie znajdziesz tu nikogo z twoich znajomych – dodał, a jego oczy rozbłysły złośliwym rozbawieniem .
– Zabiłeś Meredith, Shane'a, Marthę, Mathew, Abby... – to nie było pytanie. Oczy Caroline błyszczały czystą nienawiścią i gdyby tylko nadarzyła się okazja dziewczyna z pewnością przebiłaby go kołkiem z białego dębu.
– Mam nadzieję, że ci się tu podoba, bo trochę tu posiedzisz – ciągnął tymczasem Kol, zupełnie niezrażony jej wyraźnym brakiem zainteresowania tematem – masz szansę zawrzeć nowe znajomości, więc nie powinno być tak źle – dodał złośliwie, wskazując na trupy, leżące pod jego nogami i niby to czułym gestem pogładził ją po twarzy. Caroline skrzywiła się i odruchowo spróbowała się od niego odsunąć. Nadgarstkami otarła o linę, którą były spętane i poczuła jak skóra w miejscach zetknięcia ze sznurem pali ją żywym ogniem. Syknęła z bólu i zacisnęła zęby, z całym wysiłkiem woli powstrzymując krzyk. Ból ją otrzeźwił, pomógł oczyścić umysł i jakkolwiek idiotycznie to brzmi była za to wdzięczna mimo, że miała wrażenie, jakby jej dłonie i stopy zanurzono w żrącym kwasie. Nie miała jednak zamiaru dać Kolowi satysfakcji większej niż ta, którą aktualnie odczuwał.
– O co w tym wszystkim chodzi? Czego ode mnie chcesz? – wysyczała z jadem – i co to za... ludzie – zawahała się przy ostatnim słowie, wskazując z obrzydzeniem ciała, leżące jedne na drugich.
– Twoi nowi współlokatorzy, miejscowi turyści – Kol nonszalancko wzruszył ramionami – spokojnie, nie znajdziesz tu nikogo z twoich znajomych – dodał, a jego oczy rozbłysły złośliwym rozbawieniem .
– Zabiłeś Meredith, Shane'a, Marthę, Mathew, Abby... – to nie było pytanie. Oczy Caroline błyszczały czystą nienawiścią i gdyby tylko nadarzyła się okazja dziewczyna z pewnością przebiłaby go kołkiem z białego dębu.
"Jaka
szkoda, że nie ma takiego do dyspozycji"- pomyślał Kol i
zaśmiał się pod nosem.
– Nie ja ich zabiłem złotko – przypomniał jej – ja tylko pomogłem łowcy dopełnić przeznaczenie.
– A Tyler? – imię ukochanego z trudem opuściło jej usta, powodując ucisk w piersi.
– Nie ja ich zabiłem złotko – przypomniał jej – ja tylko pomogłem łowcy dopełnić przeznaczenie.
– A Tyler? – imię ukochanego z trudem opuściło jej usta, powodując ucisk w piersi.
"Nie
rozpłaczę się. Nie tu i nie teraz, nie przy nim"- powtarzała
w duchu niczym mantrę.
– Tyler był tylko głupim chłopczykiem, który sądził, że jest sprytny a został pokonany swoją własną bronią
– odparł Kol tonem, jakim matka tłumaczy dziecku, dlaczego nie dostało cukierka – Wiesz, co ten głupiec wyprawiał? – w ułamku sekundy Pierwotny znalazł się znów przy niej i zamknął jej drobną twarz w kleszczach swoich palców, zmuszając, by patrzyła mu prosto w oczy. – twój kochaś zasłużył na każdą chwilę agonii, którą mu zapewniłem. Sądził, że nie dowiemy się, że skumał się z naszym największym wrogiem, ale okazało się, że nie był tak dobry w zacieraniu śladów, jak mu się wydawało.
– Co masz na myśli? – w oczach Caroline zebrały się łzy bólu i bezsilności.
– Zabawnie było obserwować, jak biegacie w kółko za własnym ogonem –kontynuował blondyn, całkowicie ignorując jej pytanie – i musisz przyznać, że ten z numer z zahipnotyzowaniem Matta był mistrzowski.
– Jaki znów numer? – Caroline ściągnęła brwi w konsternacji.
–Typowa z ciebie blondynka – Kol przewrócił oczami i pokręcił głową z politowaniem – no dalej, dodaj dwa do dwóch. Przecież twój ohydny koleżka był na miejscu, gdy to się stało. Nikogo nie zdziwiło, że pamiętał w jaki sposób umarł kundel a nie pamiętał kto to zrobił?
– Byliśmy zbyt zajęci zbieraniem resztek mojego chłopaka z trawy – warknęła dziewczyna ciesząc się w duchu, że odzyskała choć część swojego dawnego wigoru.
– Tyler był tylko głupim chłopczykiem, który sądził, że jest sprytny a został pokonany swoją własną bronią
– odparł Kol tonem, jakim matka tłumaczy dziecku, dlaczego nie dostało cukierka – Wiesz, co ten głupiec wyprawiał? – w ułamku sekundy Pierwotny znalazł się znów przy niej i zamknął jej drobną twarz w kleszczach swoich palców, zmuszając, by patrzyła mu prosto w oczy. – twój kochaś zasłużył na każdą chwilę agonii, którą mu zapewniłem. Sądził, że nie dowiemy się, że skumał się z naszym największym wrogiem, ale okazało się, że nie był tak dobry w zacieraniu śladów, jak mu się wydawało.
– Co masz na myśli? – w oczach Caroline zebrały się łzy bólu i bezsilności.
– Zabawnie było obserwować, jak biegacie w kółko za własnym ogonem –kontynuował blondyn, całkowicie ignorując jej pytanie – i musisz przyznać, że ten z numer z zahipnotyzowaniem Matta był mistrzowski.
– Jaki znów numer? – Caroline ściągnęła brwi w konsternacji.
–Typowa z ciebie blondynka – Kol przewrócił oczami i pokręcił głową z politowaniem – no dalej, dodaj dwa do dwóch. Przecież twój ohydny koleżka był na miejscu, gdy to się stało. Nikogo nie zdziwiło, że pamiętał w jaki sposób umarł kundel a nie pamiętał kto to zrobił?
– Byliśmy zbyt zajęci zbieraniem resztek mojego chłopaka z trawy – warknęła dziewczyna ciesząc się w duchu, że odzyskała choć część swojego dawnego wigoru.
Kol
uśmiechnął się po raz kolejny i założył jej zbłąkany złoty
lok za ucho. Caroline podskoczyła w miejscu, jakby sam jego dotyk ją
parzył i chwilę później syknęła z bólu, gdy znów poczuła
pieczenie w nadgarstkach.
– Nie wiem, co takiego mój brat w tobie widzi – powiedział Kol, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem dziecka podczas swojej pierwszej wizyty w zoo – przeciętna uroda, brak siły, charakteru, nie uczysz się na błędach i nie masz za grosz instynktu samozachowawczego... Nik pewnie świetnie spełnia się w roli worka treningowego i czynnego dwadzieścia cztery na dobę telefonu zaufania.
– Nie wiem o
czym mówisz – prychnęła Caroline – i nie wierzę, że to
powiem, ale nie dorastasz Klausowi do pięt. – Nie wiem, co takiego mój brat w tobie widzi – powiedział Kol, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem dziecka podczas swojej pierwszej wizyty w zoo – przeciętna uroda, brak siły, charakteru, nie uczysz się na błędach i nie masz za grosz instynktu samozachowawczego... Nik pewnie świetnie spełnia się w roli worka treningowego i czynnego dwadzieścia cztery na dobę telefonu zaufania.
–
Uważasz, że uczynisz go
bardziej ludzkim? – Kol roześmiał się gardłowo, jakby usłyszał
dobry żart – w takim razie pozbawię cię złudzeń- gdy tylko cię
bzyknie przestanie się starać. Moja rada? Nie oddawaj mu się.
– Jesteś obrzydliwy – wycedziła wampirzyca przez zaciśnięte zęby.
– Za to ty jesteś morderczynią – odparł Kol gładko – nie sądziłaś chyba, że to ja osuszyłem z krwi tych wszystkich obleśnych ludzi? Nie zniżam się do picia z żył bezdomnych.
– Jesteś obrzydliwy – wycedziła wampirzyca przez zaciśnięte zęby.
– Za to ty jesteś morderczynią – odparł Kol gładko – nie sądziłaś chyba, że to ja osuszyłem z krwi tych wszystkich obleśnych ludzi? Nie zniżam się do picia z żył bezdomnych.
Caroline
zamarła na dobrą minutę, jej oczy rozszerzyły się ze strachu a
oddech drastycznie przyspieszył. Kol z nieopisaną przyjemnością
obserwował jej wewnętrzną walkę.
– Co? – wyjąkała w końcu – nie, to niemożliwe... Przecież dopiero co się ocknęłam... Pamiętałabym !
– Niekoniecznie – Kol popukał się w skroń z okrutnym uśmieszkiem, błąkającym się po wargach – zadziwiające, że wampir na głodzie zachowuje się jak szczur w ściekach i obojętna mu jakość posiłku.
– Pierwotny z całej siły ścisnął jej gardło, skutecznie odcinając jej dopływ powietrza i zachichotał z satysfakcją – nie masz tyle szczęścia co ten wasz cały Mutt. W przypadku twojego umysłu moja droga siostrzyczka nie zepsuje mi dobrej zabawy –dodał i ignorując jej protesty wolną ręką sięgnął do stosu ciał i uniósł jedno z nich, drobnego chłopaka, jakby ważył nie więcej niż gram i przytknął jego wciąż krwawiącą ranę do jej warg.
– Czujesz to? – szeptał – słyszysz słaby puls, czujesz bijące serce? Za kilka sekund stanie a to wszystko dzięki tobie moja droga. Cóż za wspaniałe uczucie.
– Co? – wyjąkała w końcu – nie, to niemożliwe... Przecież dopiero co się ocknęłam... Pamiętałabym !
– Niekoniecznie – Kol popukał się w skroń z okrutnym uśmieszkiem, błąkającym się po wargach – zadziwiające, że wampir na głodzie zachowuje się jak szczur w ściekach i obojętna mu jakość posiłku.
– Pierwotny z całej siły ścisnął jej gardło, skutecznie odcinając jej dopływ powietrza i zachichotał z satysfakcją – nie masz tyle szczęścia co ten wasz cały Mutt. W przypadku twojego umysłu moja droga siostrzyczka nie zepsuje mi dobrej zabawy –dodał i ignorując jej protesty wolną ręką sięgnął do stosu ciał i uniósł jedno z nich, drobnego chłopaka, jakby ważył nie więcej niż gram i przytknął jego wciąż krwawiącą ranę do jej warg.
– Czujesz to? – szeptał – słyszysz słaby puls, czujesz bijące serce? Za kilka sekund stanie a to wszystko dzięki tobie moja droga. Cóż za wspaniałe uczucie.
Caroline
wcale nie chciała pić. Opierała się, krzyczała a po jej
policzkach płynęły łzy. Jej usta wypełniły się krwią i
wreszcie musiała przełknąć, by się nie zadławić.
Jej
całe ciało eksplodowało bólem. Krew, niczym żrący kwas,
spływała przełykiem i do żołądka, wypalając po drodze
wszystkie narządy. Caroline miała wrażenie, że w jej wnętrzu
wzniecono ogień, rozpalono słońce, które truło jej organizm i
spalało na popiół.
Wiedziała,
że to pułapka. Krew chłopaka zawierała werbenę, truła ją. Nie
mogła się odsunąć a każda kolejna kropla zamiast ją wzmacniać,
tylko ją osłabiała. Słyszała ostatnie, słabe odgłosy serca,
dudniącego w jego piersi i marzyła, by to się wreszcie skończyło.
Była na skraju wyczerpania i ciemność, która nastąpiła chwilę
później przyjęła z nieopisaną radością, niczym starego
przyjaciela.
****
Elena
długo nie mogła dojść do siebie po wydarzeniach w domu Bonnie.
Uciekła stamtąd jak zwykły tchórz i nogi same ją poniosły
nieopodal studni, przy której niegdyś bawiła się z przyjaciółmi
i z której prawie półtora roku temu ratowała Stefana, gdy ten
wskoczył tam w poszukiwaniu księżycowego kamienia a potem nie mógł
się stamtąd wydostać z powodu werbeny, która Maison, wujek
Tylera, dodał do znajdującej się w niej wody. To tam, w cieniu
rozłożystej brzozy spoczywał jej najlepszy przyjaciel i matka
Bonnie.
Po
raz kolejny płakała nad mogiłą Tylera, tym razem nie z powodu
jego śmierci, lecz utraty kolejnej ważniej osoby, Wiedziała, że
Bonnie mimo wszystko podjęła słuszną decyzję, ale powody, dla
których zachowała się w ten sposób były czynnikiem, z którym
nie potrafiła się pogodzić. W tak krótkim odstępie czasu
straciła przyjaciela, potem brata, który nagle ją znienawidził,
przyjaciółkę... W sumie to dwie, bo nie była pewna, czy sama da
radę uratować Caroline. Nie mogła liczyć na pomoc braci
Salvatore, którzy zawsze wspierali ją w takich sytuacjach, bo ci
byli pod całkowitym urokiem Kola i mogli stanowić nie małe
zagrożenie. Bonnie jasno dała do zrozumienia, jaki jest jej
stosunek w tej sprawie, Pierwotni prowadzili własne śledztwo i nie
bawili się w żadne sojusze zwłaszcza, że tu chodziło o ich brata
i dziewczynę, która dla Klausa była chyba kimś więcej niż tylko
przeszkodą w drodze do osiągnięcia wielkości, Tyler nie żył a
Matt, choć cudowny, waleczny i zawsze pomocny był tylko
człowiekiem, którego nie mogła narażać na niebezpieczeństwo
większe niż to, w którym już się znajdował. Czuła się
całkowicie bezsilna wobec całego zła, jakie ją spotkało i
kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować.
Kol
pragnął ukarać swoje rodzeństwo i pokonać tego całego Marcela,
kimkolwiek on był, i to dlatego zamieniał w wampiry tych wszystkich
ludzi. To dlatego zginęli profesor Shane, Meredith, Martha, Mathew,
matka Bonnie i mnóstwo innych, dobrych ludzi. To on lub ktoś z jego
podwładnych zabił Tylera, to przez niego Bonnie nie chciała jej
znać i to on uprowadził Caroline. To wszystko przez niego, przez
nich wszystkich...
Przez
tych cholernych Pierwotnych.
W
umyśle Eleny znów zapłonął gniew. Przepływ adrenaliny
spowodował nagłe uderzenie gorąca, osuszając łzy. To wszystko
była ich wina, od samego początku. To przez nich ani ona ani jej
najbliżsi nie mogli żyć normalnie.
"Jeśli
chcesz, żeby coś zostało zrobione porządnie, musisz zająć się
tym osobiście"-pomyślała, otarła twarz z resztek wilgoci i
sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów, wyciągając z niej telefon.
Gdy wybierała tak długo nieużywany numer ani trochę nie
przypominała tej bezbronnej, przytłoczonej problemami dziewczynki
sprzed paru minut. Teraz jej oczy błyszczały niezłomną
determinacją a usta wykrzywiał nieco kpiarski, figlarny, złośliwy
uśmieszek. Chyba nadszedł czas, by po tylu latach ona również
włączyła się do gry, prawda?
Głos
po drugiej stronie telefonu odezwał się już po trzecim sygnale.
–
Jer? Chyba nadszedł czas na
małe, rodzinne spotkanko.
****
Niedługo
potem Elena wróciła do domu Caroline. Wiedziała, że to, co
planuje jest niesamowicie ryzykowne i ma wątpliwą szansę
powodzenia, ale wiedziała także, że nie ma wyboru, że to jedyny
sposób, by wziąć sprawy w swoje ręce. Mimo całej beznadziejności
sytuacji, w której się znalazła przepełniała ją niesamowita
siła. Pod wpływem impulsu podjęła szaloną, nieprzewidywalną w
skutkach i zapewne beznadziejnie głupią decyzję i przez myśl
przeszło jej, że Damon byłby z niej dumny.
Liz
Forbes słyszała już od progu. Kobieta znajdowała się w kuchni i
z wyraźnym zdenerwowaniem rozmawiała z kimś przez telefon. Elena
mimo swojego wampirzego słuchu nie rozróżniała słów jej
rozmówcy, doskonale za to słyszała słowa, które ze wzburzeniem
wykrzykiwała pani szeryf.
–To
jakiś obłęd Mark! Kompletne szaleństwo... Nie, nie wiem co się
stało... Mark, przecież Enzo zastępuje mnie w tym tygodniu, wiesz,
że mam kłopot z Caroline... Dobrze, rozumiem... W takim razie daj
mi znać... Jasne, ty też...
–
Co się dzieje? – spytała
Elena z niepokojem, gdy blondynka zakończyła połączenie i ze
znużeniem pocierając skronie odłożyła telefon na kuchenny blat.
Na dźwięk jej głosu Liz podskoczyła gwałtownie i złapała się
za serce.
–
Ach, to ty kochanie –westchnęła
z nieskrywaną ulgą – zapomniałam, że potrafisz się skradać
bezszelestnie.
–
Spodziewałaś się kogoś
innego? – Elena podeszła do Liz i z troską ścisnęła jej ramię
w geście otuchy.
–
Nie wiem skarbie, ale tu dzieje
się coś dziwnego i myślę, że znów ma to związek z... –zawahała
się na moment i zerknęła na dziewczynę z ukosa niepewna, czy
powinna powiedzieć to na głos.
– Z
wampirami? – podpowiedziała Elena ze smutnym półuśmiechem. Liz
po raz kolejny westchnęła ciężko a na jej czole pojawiły się
niewielkie bruzdy, świadczące o tym, z jak wieloma zmartwieniami w
tej chwili się zmaga.
–Wiem,
że wy nam nie zagrażacie, ale jednak dzieje się tu coś złego...
Te niedawne zniknięcia i teraz to...
–To
znaczy co? Wiesz, że nie musisz mnie już chronić, mogłabym ci
pomóc –zachęciła ją Elena.
Liz
przyjrzała jej się uważnie a potem podeszła do okna i oparła
czoło o chłodną szybę. Na zewnątrz dzieci bawiły się na placu
zabaw, raz po raz wybuchając pieszczącym uszy, rozkosznym śmiechem,
nie zdając sobie jeszcze sprawy z okrucieństwa świata, w którym
żyły. Ich rodzice również nie mieli pojęcia, że w ciągu jednej
sekundy może z nich pozostać krwawa miazga. Żyli szybko, w biegu,
planując przyszłość, która wcale nie musiała nadejść.
Niejednokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy Liz obserwując panoramę
miasta czy patrolując ulice miała ochotę zatrzymać tych
wszystkich pędzących, rozchichotanych, zapracowanych ludzi i
krzyknąć: "Wynoście się z miasta! Tu nie jest bezpiecznie!".
Najgorsze w tym wszystkim było to, że dzieciaki, za które czuła
się odpowiedzialna, w tym jej własna córka, były bezpośrednio
związane z każdym z zagrożeń, czyhających na mieszkańców.
–To
wygląda tak, jakby ktoś próbował wykończyć Radę – odezwała
się wreszcie a w jej głosie Elena wyczuła bezmierny strach i
wycieńczenie – kilkoro Fellów ostatnio po prostu rozpłynęło
się w powietrzu. Dziś mój współpracownik, Mark Young,
poinformował mnie, że część członków Rady w ogóle nie
pojawiła się w pracy. Brakuje Kate i Bryana Fellów, Chrostophera
Wilda, Amandy Skinner, Lisy White. Ktoś zgłosił zaginięcie
pastora Younga po tym, jak od dwóch dni nie dawał znaku życia i
przestał prowadzić jakiekolwiek msze, nie odwołując ich
uprzednio. W dodatku nie mogę dodzwonić się do Caroline i martwię
się o nią.
Kobieta
spojrzała jej prosto w oczy a choć Elena starała się z całych
sił nie potrafiła wytrzymać jej przenikliwego spojrzenia.
Odwróciła wzrok przygryzając dolną wargę. Szeryf Forbes w
rozmowie z tym całym Markiem miała rację, to czyste szaleństwo.
Elena doskonale rozumiała obawy jej co do tych zniknięć. W gardle
jej zaschło na myśl, że to znów sprawka Kola, ale co mogła
powiedzieć?
"Proszę
Liz, nie martw się, to wina niezrównoważonej rodzinki pierwotnych
wampirów. To przez nich zginęli ci wszyscy ludzie i sądzę, że to
z ich winy twoi koledzy i pastor Young nie pojawili się w pracy, ale
spoko, jakoś to załatwię. Wspominała już, że mają twoją
córkę?".
Jej
umysł pracował na najwyższych obrotach, ale choć łączyła ze
sobą wszystkie fakty wciąż miała wrażenie, że coś jej umyka.
Brakowało jednego, istotnego fragmentu układanki. Jednego jednak
była pewna na sto procent.
–Liz,
obiecaj mi, że nie wyjdziesz dziś z domu – wyszeptała niemal
błagalnie. Kobieta zmarszczyła brwi.
–Ty
wiesz co się dzieje – to nie było pytanie. W głosie Liz Elena
wyczuła oskarżającą nutę. Dziewczyna zacisnęła zęby z siłą
imadła i zwinęła dłonie w pięści, zmuszając się, by spojrzeć
jej prosto w oczy. Chciała być stanowcza, zdecydowana,
nieprzejednana i sądząc po wyrazie twarzy pani Forbes chyba jej się
to udało.
–Jeśli
mnie posłuchasz wszystko się jakoś ułoży –powiedziała tonem
generała, wydającego rozkaz – uratujemy Caroline i to, co
pozostało z Rady.
Twarz
Liz gwałtownie pobladła.
–
Co masz na myśli mówiąc;
"Uratujemy Caroline?" – wyszeptała.
"Ale
ja mam długi język"- pomyślała Elena, przygryzając dolną
wargę i bez słowa ruszyła na górę, do pokoju, który zajmowała
od czasu, gdy wyprowadziła się z pensjonatu.
–
Elena?! Elena, wracaj tu
natychmiast! – słyszała zbliżające się z każdą sekundą
nawoływania pani Forbes. Zignorowała to jednak i zabrała się za
to, po co tu przyszła. Spod łóżka wyciągnęła sportową torbę
i w wampirzym tempie zaczęła wrzucać do niej wszystkie
najważniejsze sprzęty, które, jak sądziła, mogły się jej
przydać. Oniemiała Liz zatrzymała się w progu pokoju nie
wiedząc jak zareagować na to, co miała przed swoimi oczami. Kilka
sekund później stanęła przed nią Elena z rozwianymi włosami i
po brzegi zapełnioną torbą sportową, zarzuconą na ramię.
– Nie
uważasz, że zasługuję na wyjaśnienia? –spytała Liz,
zakładając ręce na piersi. Nieważne jak niewzruszona starała się
być Elena, nie potrafiła przejść obojętnie nad niepokojem, urazą
i bólem, czającymi się w tych niebieskich oczach, tak podobnych do
oczu jej najlepszej przyjaciółki.
Wyraz
jej twarzy momentalnie złagodniał.
–
Obiecuję, że wyjaśnię ci
wszystko, gdy to się skończy – przyrzekła – i obiecuję, że
wyciągnę z tego Caroline i twoich przyjaciół, ale żeby to zrobić
ty musisz być bezpieczna. Sama mówiłaś, że to wygląda tak,
jakby ktoś chciał wykończyć Radę, prawda? A to znaczy, że
jesteś zagrożona i cokolwiek by się nie działo nie wolno ci
opuszczać domu. Martwa na nic się nam nie przydasz.
Twarz
pani szeryf wykrzywił grymas strachu i niedowierzania.
–
Miranda i Grayson nie byli
twoimi biologicznymi rodzicami, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak
bardzo mi ich przypominasz – wyszeptała łamliwym głosem.
–
To najpiękniejsze słowa,
jakie mogłaś mi w tej chwili powiedzieć – odszepnęła Elena,
uśmiechając się blado – pamiętaj, cokolwiek się nie wydarzy
nikogo tu nie wpuszczaj i sama też nie opuszczaj domu. Tu jesteś
bezpieczna. Jeśli wyjdziesz narazisz na niebezpieczeństwo nie tylko
siebie – dodała i nim Liz zdołała mrugnąć Elena
rozpłynęła się w powietrzu.
Gdy
tylko dziewczyna zniknęła Liz już dłużej nie musiała
powstrzymywać targającego nią szlochu. Nic z tego nie rozumiała,
wszystko się skomplikowało, a od nawału tylu nowych,
niekompletnych i sprzecznych informacji rozbolała ją głowa.
Jedyne, co z tego zrozumiała to fakt, że jej córce groziło jakieś
niebezpieczeństwo i w duchu modliła się, żeby Elena nie kłamała
i faktycznie ją z tego wyciągnęła. Nienawidziła bezsilności,
bezczynności i świadomości, że to jej człowieczeństwo nie
pozwala jej chronić Caroline jak należy.
"Gdy
to wszystko się skończy wyjedziemy na długie, zasłużone
wakacje"- pomyślała, ocierając łzy.
****
–
Elena? Co ty tu robisz o tej
porze? – w oczach Matta błysnęło autentyczne zdumienie – co
się stało? – dodał z niepokojem, widząc wyraz twarzy
przyjaciółki i szerzej uchylił drzwi, zapraszając ją gestem do
środka.
–
Nie zajmę ci dużo czasu –
odparła dziewczyna i wycofała się na ganek. Blondyn zmarszczył
brwi, ale po chwili wahania podążył za nią. Coś w jej pełnych
rezerwy ruchach i wyrazie twarzy, która teraz przypominała maskę
go niepokoiło. Elena nie przypominała samej siebie. Obserwując
zacięty błysk w jej czekoladowych oczach, pewność siebie i
determinację, bijące z całej jej postaci, wyzywająco uniesione
brwi i wargi, wydęte w geście wyczekiwania zastanawiał się, gdzie
już widział podobną postawę.
I
wtedy nadeszło olśnienie.
–
Katherine? – spytał
niepewnie i wycofał się ostrożnie w stronę drzwi. Wiedział, że
z panną Pierce nie ma żadnych szans.
Brunetka
przewróciła oczami.
–
Tak. Ta sama Katherine, którą
zrzuciłeś z huśtawki, mając pięć lat, zaraziłeś grypą w
pierwszej klasie, upiłeś na przyjęciu założycieli w wieku
piętnastu lat i której auto obrzygałeś rok później –
zironizowała.
Zdezorientowany
Matt ściągnął brwi w konsternacji.
–
Elena?
–
Mattie, nie mam na to czasu,
więc zdecyduj w końcu jak będziesz mnie nazywać i przejdźmy do
konkretów – westchnęła dziewczyna i łagodnym gestem ujęła
jego dłoń – potrzebuję pomocy.
–
Wow... Faktycznie konkretnie. –
przyznał chłopak – o co chodzi?
–
Kol porwał Caroline. –
powiedziała wampirzyca bez ogródek.
–
Co?!
–
Cii... – Elena zarzuciła mu
ręce na szyję i mocno do siebie przytuliła, tym samym skutecznie
uciszając. – mam plan, ale musisz zająć się Rebekah. –
wyszeptała mu wprost do ucha – Ona nie może się domyślić,
rozumiesz? Musisz ją odciągnąć.
–
Jak? – spytał Matt, również
szeptem.
–
Rób to co zwykle. Oczaruj ją
– Elena uśmiechnęła się mimo woli.
–
Co ty kombinujesz?
Elena
przygryzła dolną wargę niemal do krwi i odsunęła go od siebie na
odległość wyciągniętych ramion. Spojrzała mu prosto w oczy z
taką intensywnością, że Matt miał wrażenie, jakby przewiercała
jego duszę na wskroś.
–
Coś, co rozwścieczy
wszystkich Pierwotnych i ocali nasze miasto – wyznała w końcu.
Matt
zastanowił się nad tym chwilę i o dziwo przyjął taką odpowiedź
bez żadnych obiekcji. Ledwo zauważalnie skinął głową i
delikatnym gestem założył jej zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
–
Wiesz, że wściekła Rebekah
jest nieprzewidywalna i nieobliczalna. Mogę nie przeżyć tej twojej
misji ratunkowej.
Elena
pokiwała smutno głową, dając mu do zrozumienia, że z pełną
świadomością bierze tę opcję pod uwagę. Dobrze wiedziała, że
Matt się boi, podobnie jak ona, ale wiedziała też, że gdy w grę
wchodził los przyjaciółki wszelkie obawy schodziły na dalszy
plan. Teraz najważniejsza była Caroline i posprzątanie tego całego
bałaganu.
–
Wiem – przyznała z
zadziwiającym spokojem – ja też.
Mimo
tragizmu całej sytuacji oboje parsknęli śmiechem i ponownie
zatonęli w swoich ramionach.
Tak,
wiem, że wszystkiego zabrakło- i akcji i romansów i Deleny... Mogę
tylko obiecać, że jeśli przebrnęliście przez ten rozdział to
później już będzie coraz lepiej (mam nadzieję ^^)
Jesteśmy
bliżej niż dalej końca tej historii i epilogu, więc postaram się
was zaskoczyć jeszcze nie raz. Myślę, że rozdziałów będzie
najwyżej 30, chociaż znając mnie to po drodze jeszcze tak
namieszam, że w końcu wyjdzie o 20 więcej xD
Mam
nadzieję, że nie jesteście rozczarowani aż tak bardzo jak ja.
Miał być wielki powrót, ale nie wyszło.
Zachęcam
też do komentowania, bo to daje mi jasny obraz co wam się jednak
mimo wszystko podobało a co nie i kto jeszcze to czyta.
P.S Mam nadzieję, że nowy sposób zapisywania dialogów i nowa czcionka ułatwiają czytanie. Dajcie znać, jeśli się mylę ;)
Witaj! Nawet nie wiesz jakie emocje mną targały, kiedy to czytałam. Może to dlatego, że ten rozdział to pierwsza rzecz, którą czytałam z własnej, nieprzymuszonej woli od października... Tak, to pewnie dlatego xd W każdym bądź razie, nie wiem, czy kiedykolwiek to pisałam (pewnie nie xd ), ale naprawdę lubię Twoją Elenę. Żal mi jej było, kiedy zorientowała się, że jest sama, a musi działać. Nawet mi nie przeszkadzał brak Damona ;o
OdpowiedzUsuńCzytając o Bonnie, nie mogłam uwierzyć. Jak ona mogła opuścić drużynę światła? ;o tak nie może być. Ben mnie irytuje, ale to pewnie coś ze mną jest nie tak.
Biedna Caroline! Kol, ty obleśny, krwawy dziadzie! :(
Co. Planuje. Elena? To mi pachnie czymś nieprzewidywalnym i nieco desperackim. Dzwonienie po Jera nie zwiastuje happy endu :o Boję się, co wymyśliłaś :>
Cieszę się z obecności Liz. Spojrzenie kogoś niemagicznego i dorosłego na tę sytuację się przydało.
Matt czarujący Rebekah? Jestem stuprocentowo na tak ^^
Wybacz, że dopiero teraz komentuję. Będąc zaspoilerowaną odnośnie tego, ze zamierzasz kontynuować tę historię, czuję się jakbym była w siódmym niebie :) CZekam z niecierpliwością na rozdział 19. ^.^
Buziaki, Em :**