poniedziałek, 19 października 2015

Rozdział 18. Burza w szklance wody.

      Wiem, że długo mnie nie było. Nie będę się nawet usprawiedliwiać, tylko od razu przejdę do konkretów.
Ten rozdział początkowo spisałam w punktach  z zamiarem trzymania się ich ściśle, ale i tak mi to nie wyszło ^^ Czy podoba wam się on taki czy lepszy byłby jednak mój pierwotny pomysł dowiem się, kiedy już go opublikuję. Naprawdę mam problem z oceną tego rozdziału, mam nadzieję, że mi pomożecie ^^ Wiem, że brakuje w nim akcji, ale musicie przez niego przebrnąć, żeby zrozumieć dalszą część tego opowiadania i wydarzenia, które będą miały miejsce tuż po tym rozdziale.

A teraz serdecznie zapraszam do zapoznania się z jego, dość wątpliwej jakości, treścią ;P

Enjoy :****




        Biegła ile sił w nogach, gnana nowym strachem o przyszłość swoją i swoich przyjaciół.
"Proszę, żeby to był tylko sen. To się nie dzieje naprawdę!"- huczało jej w głowie jak wyjątkowo natrętna melodia.
       Oddychała ciężko, z prędkością światła mijając kolejne samochody, domy i przechodniów. Gdyby nie sytuacja, w której się znalazła z pewnością doceniłaby to niesamowite doświadczenie mknięcia niezauważenie ulicami Mystick Falls i tę namiastkę wolności, którą odczuwała dzięki wiatrowi, targającemu jej włosy i pozwalającemu wreszcie odetchnąć pełną piersią. To były jedne z tych nielicznych chwil, gdy błogosławiła swój wampiryzm i teraz nie mogła się tym nawet cieszyć. Strach i zniecierpliwienie, dławiące ją w gardle, przyspieszające puls i częstotliwość bicia serca sprawiły, że poczuła się bardziej ludzka niż przed swoją śmiercią i bynajmniej nie była z tego powodu zadowolona. Bezsilność ją zabijała, rozrywała od środka na malutkie, pełne rozpaczy kawałeczki, które nie marzyły o niczym innym niż zniknięcie pod powierzchnią ziemi. To byłoby błogosławieństwo dla wszystkich jej bliskich, na których po raz kolejny sprowadziła zagładę. Ile cierpienia można znieść, jak wiele można wybaczyć? Tak bardzo nie chciała dożyć dnia, w którym ujrzy pogardę i zawód w oczach najbliższych, a jednak wiedziała, że zbliża się on nieubłaganie. Przecież to tylko kwestia czasu aż straci ich wszystkich, aż dotrze do nich, że cały ból, jaki ich spotkał, dotknął ich z jej powodu. Tak bardzo pragnęła ulżyć im w cierpieniu a nawet nie wiedziała jak to zrobić.
      Pogrążona we własnych myślach nawet nie zauważyła, gdy dotarła pod sam dom Bonnie. Nie wahając się ani chwili załomotała w drzwi desperacko, z siłą o wiele większą, niż początkowo zaplanowała. Wampirza porywczość dała o sobie znać znów w tym najmniej odpowiednim momencie i dłoń Eleny przeszła na wylot przez drzwi. Drewno boleśnie obtarło jej kostki, ale dziewczyna z ledwością to zauważyła. Uporczywy ból pomógł jej jedynie odrobinę ukoić nerwy i poukładać myśli, ale przy tym spowodował, że do jej oczu napłynęły łzy, dające upust emocjom, które w tej chwili przeżywała.
       Elena zacisnęła powieki nie chcąc, aby wytrysnęły na policzki i nasłuchiwała odgłosów, wydobywających się z domu. Już wcześniej, gdy jej ręka przebiła drzwi usłyszała wrzask, zapewne spowodowany strachem i zaskoczeniem, a teraz doszły do tego odgłosy szamotaniny, kłótni i wreszcie, po niesłychanie dłużącej się minucie, gdy Elena już myślała, że jej ręka od nadgarstka aż po czubki palców będzie pierwszą w dziejach wampiryzmu częścią ciała, nadającą się do amputacji usłyszała szybkie, niecierpliwe kroki. Ktoś zdecydowanym, wściekłym gestem pociągnął klamkę i po chwili w progu ukazała się jej przyjaciółka we własnej osobie.
        Na moment Elenie po prostu odebrało mowę. Z jednej strony to była ta sama ciemnoskóra, smukła Bonnie, z którą dorastała, ale z drugiej coś się w niej zmieniło, choć dziewczyna nie do końca umiała sprecyzować, co dokładnie. Musiała przyznać, że w granatowej, połyskliwej bluzeczce na ramiączkach i dżinsowych, przetartych szortach, eksponujących jej długie nogi oraz w perfekcyjnym, idealnie podkreślającym kształt i barwę jej oczu makijażu  wyglądała po prostu rewelacyjnie, ale przy tym uwadze wampirzycy nie uszedł fakt, że w związku z tym miała zapewne mnóstwo czasu na dopracowanie kreski nad górną powieką czy sposobu połączenia i roztarcia cieni  tak, by stworzyć efekt przydymionego smooky eye. Bonnie którą znała była bohaterką, która od poniedziałku do piątku służyła radą swoim przyjaciołom, studiowała księgi zaklęć i szukała niekonwencjonalnych rozwiązań magicznych problemów, a co weekend stawała w obronie tego, w co wierzyła i ratowała świat. Nie starczało jej czasu na takie przyziemne zajęcia jak ślęczenie przed lustrem i opracowywania nowych sposobów malowania się. To zwyczajnie nie było w jej stylu.
            Nie to jednak najbardziej zszokowało Elenę a wyraz oczu czarownicy. Jej spojrzenie, pełne wściekłości, chłodu i dystansu sprawiło, że Elena zadrżała niemal konwulsyjnie i natychmiast przypomniała sobie, po co tu przyszła. Wszystko wróciło do niej ze zdwojoną siłą i nim się obejrzała już ściskała przedramię Bonnie w rozpaczliwym geście, jakby bała się, że ta może jej uciec.
– Bonnie, musisz mi pomóc – wyszeptała, cała drżąca – Damon znów narozrabiał i ściągnął na nas wszystkich kłopoty... Oni mają moją krew, chcą zemsty i mogą zrobić nam krzywdę... Mają Caroline, jeśli nie dostaną tego, czego pragną.... Jeśli Jeremy nie dokona kolejnych morderstw...Tylko ty, tylko ty możesz... Rozumiesz, Bonnie? Potrzebujemy cię... Tylko ty... Musisz to zrobić.
    Zdawała sobie sprawę, że mówi bez ładu i składu, ale wiedziała też, że Bonnie którą znała ją zrozumie. W końcu była jej najlepszą przyjaciółką i  choć przeszła wiele to do tej pory ani razu jej nie zawiodła nawet, jeśli Elena życzyła sobie, by ta dała sobie spokój z tymi pełnoetatowymi misjami ratunkowymi  w obawie, że z którejś z takich misji czarownica nie wyjdzie cało.
     No cóż, życzenia nie zawsze spełniają się w odpowiedniej chwili. Bonnie spojrzała na swoje przedramię i mrużąc oczy z wyraźną wściekłością wyszarpnęła się z uścisku wampirzycy. Elena nawet nie próbowała jej powstrzymać. W tej chwili to już nie miało najmniejszego sensu. Po raz kolejny podjęła się walki o życie swoje i najbliższych, ale tym razem doskonale wiedziała, że przegrała.
Nie, wcale nie zamierzała się poddać. Nie mogła zrezygnować wiedząc, że jej przyjaciele tak bardzo na nią liczą. Wiedziała też, że wycofanie się to najlepsze, co Bonnie mogła w tej sytuacji zrobić dla siebie i nie miała do niej o to pretensji. Wiedziała jednak, że teraz już nic nie będzie takie jak dawniej i ta myśl rozdzierała jej serce. Jej oczy napełniły się łzami i Elena zakryła usta dłońmi, zduszając szloch. Czas stanął w miejscu a cały świat skurczył się do nich dwóch- Bonnie i Eleny, czarownicy i wampirzycy, niegdyś najlepszych przyjaciółek, teraz wpatrujących się w siebie nawzajem zupełnie, jakby widziały się po raz pierwszy w życiu.
Powietrze aż drgało od nagromadzonego napięcia i Elena miała wrażenie, że wystarczy jeden nieostrożny ruch by któraś z nich straciła nad sobą panowanie.
I wtedy niepostrzeżenie za plecami Bonnie pojawił się Ben, przerywając to dziwne połączenie. Ubrany był jedynie w jasne jeansy i Elena w tej chwili była w stanie policzyć wszystkie jego mięśnie na klatce piersiowej. W złotych jak zboże włosach lśniły krople wody świadczące o tym, że dopiero co wyszedł spod prysznica a wyraz twarzy nie zdradzał żadnych emocji. Ze stoickim spokojem  przeniósł spojrzenie z Eleny na Bonnie a potem na dziurę w drzwiach. W jego oczach błysnęło zrozumienie.
– Myślę, że na ciebie już czas Eleno – powiedział z nutką współczucia w głosie. 
Tylko tyle, jedno krótkie zdanie a Elena poczuła się jakby dostała obuchem w głowę. Zamknęła oczy, licząc w myślach do dziesięciu i starając się przy tym uspokoić oddech. Po jej policzkach, jedna za drugą, stoczyły się perłowe łzy. Nie krzyczała, nie szlochała, ale chyba ten niemy płacz był jeszcze gorszy niż gdyby zaczęła się awanturować.  Gdy ponownie otworzyła oczy i napotkała nieprzejednane spojrzenie Bonnie i smutny wzrok Bena pokręciła głową jakby nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę a potem szepnęła jedynie ciche: "Powodzenia" i nim się obejrzeli zniknęła w mrokach nocy. 


****


Obudził ją zapach zgnilizny i zatęchły odór śmierci. Mimo, że jej wampirzy staż był stosunkowo krótki nie mogła tego pomylić z niczym innym. Od ponad dwóch lat notorycznie miała do czynienia z okrucieństwem, bólem i stratą i chyba nie byłaby w stanie zliczyć w ilu pogrzebach od czasu przybycia do miast braci Salvatore uczestniczyła. Przez ten czas zdążyła się już nauczyć, że śmierć nigdy nie przychodzi i nie odchodzi niezauważona, że zawsze pozostawia po sobie ślad. Ktoś, kto nigdy nie był świadkiem jej nadejścia może go nawet nie zauważyć, ale Caroline nie zapomniała tej chwili, gdy sama ową śmierć niosła i uczuć, które jej wówczas towarzyszyły. Nie miała pojęcia co się z nią dzieje i gdzie jest, ale była pewna, że niedawno ktoś tu umarł.
Dziewczyna jęknęła cicho i niepewnie uchyliła powieki. Pierwszym, co ją uderzyło, zszokowało i zaniepokoiło, oprócz tych okropnych zapachów, był fakt, że nic nie widziała. Znajdowała się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, ale to nie wyjaśniało, dlaczego miała tak utrudnioną widoczność- od czasu przemiany nic podobnego jej się nie przytrafiło. Chciała przetrzeć oczy wierzchem dłoni, ale okazało się, że ręce ma skrępowane za plecami. Za każdym razem, gdy próbowała wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch, uwolnić się, miała wrażenie, jakby sznury, którymi była związana paliły jej skórę. Całe ciało bolało ją koszmarnie i choć wiedziała, że podobnego bólu już kiedyś doświadczyła nie potrafiła skojarzyć go z żadnym konkretnym wydarzeniem. Potrzebowała sporej chwili, by połączyć wszystkie fakty. 
Palące sznury- werbena. 
Ogólne wyczerpanie- brak pożywienia. 
Skrępowane ręce i pobudka w nieznanym, przerażającym miejscu- kłopoty.
Nie zdążyła się jednak porządnie zastanowić, co to wszystko razem zebrane do kupy tak naprawdę oznacza, gdy usłyszała metalowy zgrzyt odsuwanej zasuwy i  pomieszczenie nagle zalało ostre światło jarzeniowej lampy. Na moment Caroline została całkowicie oślepiona, a gdy powoli zaczęła odzyskiwać ostrość widzenia ujrzała nad sobą postać mężczyzny. 
Najpierw dostrzegła mieniące się w świetle lampy miedzianozłote włosy, potem ostro zarysowaną szczękę, miękkie, wykrzywione w kpiącym uśmiechu wargi i wreszcie mroczne, czarne jak północ oczy. To wszystko wydawało jej się dziwnie znajome i jednocześnie nieskończenie przerażające. Potrzebowała dobrej chwili, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje.
– Kol? – wychrypiała niepewnie. 
Pierwotny roześmiał się okrutnym śmiechem szaleńca, jakby jej strach i bezsilność stanowiły dla niego rozrywkę. 
– Witaj aniołku – rzucił wesoło – długo spałaś, już zaczynałem się obawiać, że się nie obudzisz. A tego to mój braciszek z pewnością nie wybaczyłby mi w najbliższym czasie  – zacmokał z udawanym żalem. 
Caroline jednak w ogóle go nie słuchała. Korzystając z okazji rozejrzała  po swoim więzieniu i od razu tego pożałowała. 
Znajdowała się w jakiejś zatęchłej piwnicy, przypominającej lochy Salvatore'ów. Ściany z czerwonej cegły poznaczone były gdzieniegdzie przez pleśń i zgniliznę, kamienną podłogę pokrywała gruba warstwa kurzu i Caroline nie dopatrzyła się nawet małego lufciku, nie mówiąc już o prawdziwym oknie. Jednak tym, co sprawiło, że krzyknęła z przerażenia był stos ludzkich, zakrwawionych ciał, leżących obok niej. 
"Wiedziałam, że ktoś tu umarł"- przeszło jej przez myśl. I wtedy zrozumiała, że to, co wzięła za odór śmierci, było po prostu zapachem krwi, zmieszanej z werbeną.
– Mam nadzieję, że ci się tu podoba, bo trochę tu posiedzisz – ciągnął tymczasem Kol, zupełnie niezrażony jej wyraźnym brakiem zainteresowania tematem – masz szansę zawrzeć nowe znajomości, więc nie powinno być tak źle  – dodał złośliwie, wskazując na trupy, leżące pod jego nogami i niby to czułym gestem pogładził ją po twarzy. Caroline skrzywiła się i odruchowo spróbowała się od niego odsunąć. Nadgarstkami otarła o linę, którą były spętane i poczuła jak skóra w miejscach zetknięcia ze sznurem pali ją żywym ogniem. Syknęła z bólu i zacisnęła zęby, z całym wysiłkiem woli powstrzymując krzyk. Ból ją otrzeźwił, pomógł oczyścić umysł i jakkolwiek idiotycznie to brzmi była za to wdzięczna mimo, że miała wrażenie, jakby jej dłonie i stopy zanurzono w żrącym kwasie. Nie miała jednak zamiaru dać Kolowi satysfakcji większej niż ta, którą aktualnie odczuwał.
– O co w tym wszystkim chodzi? Czego ode mnie chcesz? – wysyczała z jadem – i co to za... ludzie – zawahała się przy ostatnim słowie, wskazując z obrzydzeniem ciała, leżące jedne na drugich.
– Twoi nowi współlokatorzy, miejscowi turyści – Kol nonszalancko wzruszył ramionami – spokojnie, nie znajdziesz tu nikogo z twoich znajomych – dodał, a jego oczy rozbłysły złośliwym rozbawieniem .
– Zabiłeś Meredith, Shane'a, Marthę, Mathew, Abby... – to nie było pytanie. Oczy Caroline błyszczały czystą nienawiścią i gdyby tylko nadarzyła się okazja dziewczyna z pewnością przebiłaby go kołkiem z białego dębu. 
"Jaka szkoda, że nie ma takiego do dyspozycji"- pomyślał Kol i zaśmiał się pod nosem.
– Nie ja ich zabiłem złotko – przypomniał jej – ja tylko pomogłem łowcy dopełnić przeznaczenie.
– A Tyler? – imię ukochanego z trudem opuściło jej usta, powodując ucisk w piersi. 
"Nie rozpłaczę się. Nie tu i nie teraz, nie przy nim"- powtarzała w duchu niczym mantrę.
– Tyler był tylko głupim chłopczykiem, który sądził, że jest sprytny a został pokonany swoją własną bronią
– odparł Kol tonem, jakim matka tłumaczy dziecku, dlaczego nie dostało cukierka – Wiesz, co ten głupiec wyprawiał? – w ułamku sekundy Pierwotny znalazł się znów przy niej i zamknął jej drobną twarz w kleszczach swoich palców, zmuszając, by patrzyła mu prosto w oczy. – twój kochaś zasłużył na każdą chwilę agonii, którą mu zapewniłem. Sądził, że nie dowiemy się, że skumał się z naszym największym wrogiem, ale okazało się, że nie był tak dobry w zacieraniu śladów, jak mu się wydawało.
– Co masz na myśli? – w oczach Caroline zebrały się łzy bólu i bezsilności.
– Zabawnie było obserwować, jak biegacie w kółko za własnym ogonem –kontynuował blondyn, całkowicie ignorując jej pytanie – i musisz przyznać, że ten z numer z zahipnotyzowaniem Matta był mistrzowski.
– Jaki znów numer? – Caroline ściągnęła brwi w konsternacji.
–Typowa z ciebie blondynka – Kol przewrócił oczami i pokręcił głową z politowaniem – no dalej, dodaj dwa do dwóch. Przecież twój ohydny koleżka był na miejscu, gdy to się stało. Nikogo nie zdziwiło, że pamiętał w jaki sposób umarł kundel a nie pamiętał kto to zrobił?
– Byliśmy zbyt zajęci zbieraniem resztek mojego chłopaka z trawy – warknęła dziewczyna ciesząc się w duchu, że odzyskała choć część swojego dawnego wigoru. 
Kol uśmiechnął się po raz kolejny i założył jej zbłąkany złoty lok za ucho. Caroline podskoczyła w miejscu, jakby sam jego dotyk ją parzył i chwilę później syknęła z bólu, gdy znów poczuła pieczenie w nadgarstkach.
– Nie wiem, co takiego mój brat w tobie widzi – powiedział Kol, przekrzywiając głowę z zainteresowaniem dziecka podczas swojej  pierwszej wizyty w zoo – przeciętna uroda, brak siły, charakteru, nie uczysz się na błędach i nie masz za grosz instynktu samozachowawczego... Nik pewnie świetnie spełnia się w roli worka treningowego i czynnego dwadzieścia cztery na dobę telefonu zaufania.
– Nie wiem o czym mówisz – prychnęła Caroline – i nie wierzę, że to powiem, ale nie dorastasz Klausowi do pięt.  
– Uważasz, że uczynisz go bardziej ludzkim? – Kol roześmiał się gardłowo, jakby usłyszał dobry żart – w takim razie pozbawię cię złudzeń- gdy tylko cię bzyknie przestanie się starać. Moja rada? Nie oddawaj mu się.
– Jesteś obrzydliwy – wycedziła wampirzyca przez zaciśnięte zęby.
– Za to ty jesteś morderczynią – odparł Kol gładko – nie sądziłaś chyba, że to ja osuszyłem z krwi tych wszystkich obleśnych ludzi? Nie zniżam się do picia z żył bezdomnych. 
Caroline zamarła na dobrą minutę, jej oczy rozszerzyły się ze strachu a oddech drastycznie przyspieszył. Kol z nieopisaną przyjemnością obserwował jej wewnętrzną walkę.
– Co? – wyjąkała w końcu – nie, to niemożliwe...  Przecież dopiero co się ocknęłam... Pamiętałabym !
– Niekoniecznie – Kol popukał się w skroń z okrutnym uśmieszkiem, błąkającym się po wargach – zadziwiające, że wampir na głodzie zachowuje się jak szczur w ściekach i obojętna mu jakość posiłku.
– Pierwotny z całej siły ścisnął jej gardło, skutecznie odcinając jej dopływ powietrza i zachichotał z satysfakcją – nie masz tyle szczęścia co ten wasz cały Mutt. W przypadku twojego umysłu moja droga siostrzyczka nie zepsuje mi dobrej zabawy –dodał i ignorując jej protesty wolną ręką sięgnął do stosu ciał i uniósł jedno z nich, drobnego chłopaka, jakby ważył nie więcej niż gram i przytknął jego wciąż krwawiącą ranę do jej warg.
– Czujesz to? – szeptał – słyszysz słaby puls, czujesz bijące serce? Za kilka sekund stanie a to wszystko dzięki tobie moja droga. Cóż za wspaniałe uczucie. 
Caroline wcale nie chciała pić. Opierała się, krzyczała a po jej policzkach płynęły łzy. Jej usta wypełniły się krwią i wreszcie musiała przełknąć, by się nie zadławić. 
Jej całe ciało eksplodowało bólem. Krew, niczym żrący kwas, spływała przełykiem i do żołądka, wypalając po drodze wszystkie narządy. Caroline miała wrażenie, że w jej wnętrzu wzniecono ogień, rozpalono słońce, które truło jej organizm i spalało na popiół. 
Wiedziała, że to pułapka. Krew chłopaka zawierała werbenę, truła ją. Nie mogła się odsunąć a każda kolejna kropla zamiast ją wzmacniać, tylko ją osłabiała. Słyszała ostatnie, słabe odgłosy serca, dudniącego w jego piersi i marzyła, by to się wreszcie skończyło. Była na skraju wyczerpania i ciemność, która nastąpiła chwilę później przyjęła z nieopisaną radością, niczym starego przyjaciela.


****
Elena długo nie mogła dojść do siebie po wydarzeniach w domu Bonnie. Uciekła stamtąd jak zwykły tchórz i nogi same ją poniosły nieopodal studni, przy której niegdyś bawiła się z przyjaciółmi i z której prawie półtora roku temu ratowała Stefana, gdy ten wskoczył tam w poszukiwaniu księżycowego kamienia a potem nie mógł się stamtąd wydostać z powodu werbeny, która Maison, wujek Tylera, dodał do znajdującej się w niej wody. To tam, w cieniu rozłożystej brzozy spoczywał jej najlepszy przyjaciel i matka Bonnie. 
Po raz kolejny płakała nad mogiłą Tylera, tym razem nie z powodu jego śmierci, lecz utraty kolejnej ważniej osoby, Wiedziała, że Bonnie mimo wszystko podjęła słuszną decyzję, ale powody, dla których zachowała się w ten sposób były czynnikiem, z którym  nie potrafiła się  pogodzić. W tak krótkim odstępie czasu straciła przyjaciela, potem brata, który nagle ją znienawidził, przyjaciółkę... W sumie to dwie, bo nie była pewna, czy sama da radę uratować Caroline. Nie mogła liczyć na pomoc braci Salvatore, którzy zawsze wspierali ją w takich sytuacjach, bo ci byli pod całkowitym urokiem Kola i mogli stanowić nie małe zagrożenie. Bonnie jasno dała do zrozumienia, jaki jest jej stosunek w tej sprawie, Pierwotni prowadzili własne śledztwo i nie bawili się w żadne sojusze zwłaszcza, że tu chodziło o ich brata i dziewczynę, która dla Klausa była chyba kimś więcej niż tylko przeszkodą w drodze do osiągnięcia wielkości, Tyler nie żył a Matt, choć cudowny, waleczny i zawsze pomocny był tylko człowiekiem, którego nie mogła narażać na niebezpieczeństwo większe niż to, w którym już się znajdował. Czuła się całkowicie bezsilna wobec całego zła, jakie ją spotkało i kompletnie nie wiedziała, jak ma się zachować. 
Kol pragnął ukarać swoje rodzeństwo i pokonać tego całego Marcela, kimkolwiek on był, i to dlatego zamieniał w wampiry tych wszystkich ludzi. To dlatego zginęli profesor Shane, Meredith, Martha, Mathew, matka Bonnie i mnóstwo innych, dobrych ludzi. To on lub ktoś z jego podwładnych zabił Tylera, to przez niego Bonnie nie chciała jej znać i to on uprowadził Caroline. To wszystko przez niego, przez nich wszystkich...
Przez tych cholernych Pierwotnych. 
W umyśle Eleny znów zapłonął gniew. Przepływ adrenaliny spowodował nagłe uderzenie gorąca, osuszając łzy. To wszystko była ich wina, od samego początku. To przez nich ani ona ani jej najbliżsi nie mogli żyć normalnie. 
"Jeśli chcesz, żeby coś zostało zrobione porządnie, musisz zająć się tym osobiście"-pomyślała, otarła twarz z resztek wilgoci i sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów, wyciągając z niej telefon. Gdy wybierała tak długo nieużywany numer ani trochę nie przypominała tej bezbronnej, przytłoczonej problemami dziewczynki sprzed paru minut. Teraz jej oczy błyszczały niezłomną determinacją a usta wykrzywiał nieco kpiarski, figlarny, złośliwy uśmieszek. Chyba nadszedł czas, by po tylu latach ona również włączyła się do gry, prawda?
Głos po drugiej stronie telefonu odezwał się już po trzecim sygnale.
– Jer? Chyba nadszedł czas na małe, rodzinne spotkanko. 


****


Niedługo potem Elena wróciła do domu Caroline. Wiedziała, że to, co planuje jest niesamowicie ryzykowne i ma wątpliwą szansę powodzenia, ale wiedziała także, że nie ma wyboru, że to jedyny sposób, by wziąć sprawy w swoje ręce. Mimo całej beznadziejności sytuacji, w której się znalazła przepełniała ją niesamowita siła. Pod wpływem impulsu podjęła szaloną, nieprzewidywalną w skutkach i zapewne beznadziejnie głupią decyzję i przez myśl przeszło jej, że Damon byłby z niej dumny. 
Liz Forbes słyszała już od progu. Kobieta znajdowała się w kuchni i z wyraźnym zdenerwowaniem rozmawiała z kimś przez telefon. Elena mimo swojego wampirzego słuchu nie rozróżniała słów jej rozmówcy, doskonale za to słyszała słowa, które ze wzburzeniem wykrzykiwała pani szeryf. 
–To jakiś obłęd Mark! Kompletne szaleństwo... Nie, nie wiem co się stało... Mark, przecież Enzo zastępuje mnie w tym tygodniu, wiesz, że mam kłopot z Caroline... Dobrze, rozumiem... W takim razie daj mi znać... Jasne, ty też...
– Co się dzieje? – spytała Elena z niepokojem, gdy blondynka zakończyła połączenie i ze znużeniem pocierając skronie odłożyła telefon na kuchenny blat. Na dźwięk jej głosu Liz podskoczyła gwałtownie i złapała się za serce.
– Ach, to ty kochanie –westchnęła z nieskrywaną ulgą – zapomniałam, że potrafisz się skradać bezszelestnie. 
 – Spodziewałaś się kogoś innego? – Elena podeszła do Liz i z troską ścisnęła jej ramię w geście otuchy.
– Nie wiem skarbie, ale tu dzieje się coś dziwnego i myślę, że znów ma to związek z... –zawahała się na moment i zerknęła na dziewczynę z ukosa niepewna, czy powinna powiedzieć to na głos.
– Z wampirami? – podpowiedziała Elena ze smutnym półuśmiechem. Liz po raz kolejny westchnęła ciężko a na jej czole pojawiły się niewielkie bruzdy, świadczące o tym, z jak wieloma zmartwieniami w tej chwili się zmaga.
–Wiem, że wy nam nie zagrażacie, ale jednak dzieje się tu coś złego... Te niedawne zniknięcia i teraz to...
–To znaczy co? Wiesz, że nie musisz mnie już chronić, mogłabym ci pomóc –zachęciła ją Elena. 
Liz przyjrzała jej się uważnie a potem podeszła do okna i oparła czoło o chłodną szybę. Na zewnątrz dzieci bawiły się na placu zabaw, raz po raz wybuchając pieszczącym uszy, rozkosznym śmiechem, nie zdając sobie jeszcze sprawy z okrucieństwa świata, w którym żyły. Ich rodzice również nie mieli pojęcia, że w ciągu jednej sekundy może z nich pozostać krwawa miazga. Żyli szybko, w biegu, planując przyszłość, która wcale nie musiała nadejść. Niejednokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy Liz obserwując panoramę miasta czy patrolując ulice miała ochotę zatrzymać tych wszystkich pędzących, rozchichotanych, zapracowanych ludzi i krzyknąć: "Wynoście się z miasta! Tu nie jest bezpiecznie!". Najgorsze w tym wszystkim było to, że dzieciaki, za które czuła się odpowiedzialna, w tym jej własna córka, były bezpośrednio związane z każdym z zagrożeń, czyhających  na mieszkańców.
–To wygląda tak, jakby ktoś próbował wykończyć Radę – odezwała się wreszcie a w jej głosie Elena wyczuła bezmierny strach i wycieńczenie – kilkoro Fellów ostatnio po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Dziś mój współpracownik, Mark Young, poinformował mnie, że część członków Rady w ogóle nie pojawiła się w pracy. Brakuje Kate i Bryana Fellów, Chrostophera Wilda, Amandy Skinner, Lisy White. Ktoś zgłosił zaginięcie pastora Younga po tym, jak od dwóch dni nie dawał znaku życia i przestał prowadzić jakiekolwiek msze, nie odwołując ich uprzednio. W dodatku nie mogę dodzwonić się do Caroline i martwię się o nią. 
Kobieta spojrzała jej prosto w oczy a choć Elena starała się z całych sił nie potrafiła wytrzymać jej przenikliwego spojrzenia. Odwróciła wzrok przygryzając dolną wargę. Szeryf Forbes w rozmowie z tym całym Markiem miała rację, to czyste szaleństwo. Elena doskonale rozumiała obawy jej co do tych zniknięć. W gardle jej zaschło na myśl, że to znów sprawka Kola, ale co mogła powiedzieć? 
"Proszę Liz, nie martw się, to wina niezrównoważonej rodzinki pierwotnych wampirów. To przez nich zginęli ci wszyscy ludzie i sądzę, że to z ich winy twoi koledzy i pastor Young nie pojawili się w pracy, ale spoko, jakoś to załatwię. Wspominała już, że mają twoją córkę?". 
Jej umysł pracował na najwyższych obrotach, ale choć łączyła ze sobą wszystkie fakty wciąż miała wrażenie, że coś jej umyka. Brakowało jednego, istotnego fragmentu układanki. Jednego jednak była pewna na sto procent.
–Liz, obiecaj mi, że nie wyjdziesz dziś z domu – wyszeptała niemal błagalnie. Kobieta zmarszczyła brwi.
–Ty wiesz co się dzieje – to nie było pytanie. W głosie Liz Elena wyczuła oskarżającą nutę. Dziewczyna zacisnęła zęby z siłą imadła i zwinęła dłonie w pięści, zmuszając się, by spojrzeć jej prosto w oczy. Chciała być stanowcza, zdecydowana, nieprzejednana i sądząc po wyrazie twarzy pani Forbes chyba jej się to udało.
–Jeśli mnie posłuchasz wszystko się jakoś ułoży –powiedziała tonem generała, wydającego rozkaz – uratujemy Caroline i to, co pozostało z Rady. 
Twarz Liz gwałtownie pobladła.
– Co masz na myśli mówiąc; "Uratujemy Caroline?" – wyszeptała. 
"Ale ja mam długi język"- pomyślała Elena, przygryzając dolną wargę i bez słowa ruszyła na górę, do pokoju, który zajmowała od czasu, gdy wyprowadziła się z pensjonatu.
– Elena?! Elena, wracaj tu natychmiast! – słyszała zbliżające się z każdą sekundą nawoływania pani Forbes. Zignorowała to jednak i zabrała się za to, po co tu przyszła. Spod łóżka wyciągnęła sportową torbę i w wampirzym tempie zaczęła wrzucać do niej wszystkie najważniejsze sprzęty, które, jak sądziła, mogły się jej przydać. Oniemiała Liz zatrzymała się  w progu pokoju nie wiedząc jak zareagować na to, co miała przed swoimi oczami. Kilka sekund później stanęła przed nią Elena z rozwianymi włosami i po brzegi zapełnioną torbą sportową, zarzuconą na ramię.
– Nie uważasz, że zasługuję na wyjaśnienia? –spytała Liz, zakładając ręce na piersi. Nieważne jak niewzruszona starała się być Elena, nie potrafiła przejść obojętnie nad niepokojem, urazą i bólem, czającymi się w tych niebieskich oczach, tak podobnych do oczu jej najlepszej przyjaciółki. 
Wyraz jej twarzy momentalnie złagodniał. 
– Obiecuję, że wyjaśnię ci wszystko, gdy to się skończy – przyrzekła – i obiecuję, że wyciągnę z tego Caroline i twoich przyjaciół, ale żeby to zrobić ty musisz być bezpieczna. Sama mówiłaś, że to wygląda tak, jakby ktoś chciał wykończyć Radę, prawda? A to znaczy, że jesteś zagrożona i cokolwiek by się nie działo nie wolno ci opuszczać domu. Martwa na nic się nam nie przydasz. 
Twarz pani szeryf wykrzywił grymas strachu i niedowierzania.
– Miranda i Grayson nie byli twoimi biologicznymi rodzicami, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo mi ich przypominasz – wyszeptała łamliwym głosem. 
– To najpiękniejsze słowa, jakie mogłaś mi w tej chwili powiedzieć – odszepnęła Elena, uśmiechając się blado – pamiętaj, cokolwiek się nie wydarzy nikogo tu nie wpuszczaj i sama też nie opuszczaj domu. Tu jesteś bezpieczna. Jeśli wyjdziesz narazisz na niebezpieczeństwo nie tylko siebie – dodała  i nim Liz zdołała mrugnąć Elena rozpłynęła się w powietrzu.
Gdy tylko dziewczyna zniknęła Liz już dłużej nie musiała powstrzymywać targającego nią szlochu. Nic z tego nie rozumiała, wszystko się skomplikowało, a od nawału tylu nowych, niekompletnych i sprzecznych informacji rozbolała ją głowa. Jedyne, co z tego zrozumiała to fakt, że jej córce groziło jakieś niebezpieczeństwo i w duchu modliła się, żeby Elena nie kłamała i faktycznie ją z tego wyciągnęła. Nienawidziła bezsilności, bezczynności i świadomości, że to jej człowieczeństwo nie pozwala jej chronić Caroline jak należy.
"Gdy to wszystko się skończy wyjedziemy na długie, zasłużone wakacje"- pomyślała, ocierając łzy.


****


– Elena? Co ty tu robisz o tej porze? – w oczach Matta błysnęło autentyczne zdumienie – co się stało? – dodał z niepokojem, widząc wyraz twarzy przyjaciółki i szerzej uchylił drzwi, zapraszając ją gestem do środka.
– Nie zajmę ci dużo czasu – odparła dziewczyna i wycofała się na ganek. Blondyn zmarszczył brwi, ale po chwili wahania podążył za nią. Coś w jej pełnych rezerwy ruchach i wyrazie twarzy, która teraz przypominała maskę go niepokoiło. Elena nie przypominała samej siebie. Obserwując zacięty błysk w jej czekoladowych oczach, pewność siebie i determinację, bijące z całej jej postaci, wyzywająco uniesione brwi i wargi, wydęte w geście wyczekiwania zastanawiał się, gdzie już widział podobną postawę. 
I wtedy nadeszło olśnienie.
– Katherine? – spytał niepewnie i wycofał się ostrożnie w stronę drzwi. Wiedział, że z panną Pierce nie ma żadnych szans.
Brunetka przewróciła oczami.
– Tak. Ta sama Katherine, którą zrzuciłeś z huśtawki, mając pięć lat, zaraziłeś grypą w pierwszej klasie, upiłeś na przyjęciu założycieli w wieku piętnastu lat i której auto obrzygałeś rok później  –  zironizowała. 
Zdezorientowany Matt ściągnął brwi w konsternacji.
– Elena?  
– Mattie, nie mam na to czasu, więc zdecyduj w końcu jak będziesz mnie nazywać i przejdźmy do konkretów – westchnęła dziewczyna i łagodnym gestem ujęła jego dłoń – potrzebuję pomocy.
– Wow... Faktycznie konkretnie. – przyznał chłopak – o co chodzi?
– Kol porwał Caroline. – powiedziała wampirzyca bez ogródek.
– Co?!
– Cii... – Elena zarzuciła mu ręce na szyję i mocno do siebie przytuliła, tym samym skutecznie uciszając. – mam plan, ale musisz zająć się Rebekah. – wyszeptała mu wprost do ucha – Ona nie może się domyślić, rozumiesz? Musisz ją odciągnąć.
– Jak? – spytał Matt, również szeptem.
– Rób to co zwykle. Oczaruj ją – Elena uśmiechnęła się mimo woli.
– Co ty kombinujesz? 
Elena przygryzła dolną wargę niemal do krwi i odsunęła go od siebie na odległość wyciągniętych ramion. Spojrzała mu prosto w oczy z taką intensywnością, że Matt miał wrażenie, jakby przewiercała jego duszę na wskroś.
– Coś, co rozwścieczy wszystkich Pierwotnych i ocali nasze miasto – wyznała w końcu. 
Matt zastanowił się nad tym chwilę i o dziwo przyjął taką odpowiedź bez żadnych obiekcji. Ledwo zauważalnie skinął głową i delikatnym gestem założył jej zbłąkany kosmyk włosów za ucho.
– Wiesz, że wściekła Rebekah jest nieprzewidywalna i nieobliczalna. Mogę nie przeżyć tej twojej misji ratunkowej. 
Elena pokiwała smutno głową, dając mu do zrozumienia, że z pełną świadomością bierze tę opcję pod uwagę. Dobrze wiedziała, że Matt się boi, podobnie jak ona, ale wiedziała też, że gdy w grę wchodził los przyjaciółki wszelkie obawy schodziły na dalszy plan. Teraz najważniejsza była Caroline i posprzątanie tego całego bałaganu.
– Wiem – przyznała z zadziwiającym spokojem – ja też. 
Mimo tragizmu całej sytuacji oboje parsknęli śmiechem i ponownie zatonęli w swoich ramionach. 



Tak, wiem, że wszystkiego zabrakło- i akcji i romansów i Deleny... Mogę tylko obiecać, że jeśli przebrnęliście przez ten rozdział to później już będzie coraz lepiej (mam nadzieję ^^)  
Jesteśmy bliżej niż dalej końca tej historii i epilogu, więc postaram się was zaskoczyć jeszcze nie raz. Myślę, że rozdziałów będzie najwyżej 30, chociaż znając mnie to po drodze jeszcze tak namieszam, że w końcu wyjdzie o 20 więcej xD 
Mam nadzieję, że nie jesteście rozczarowani aż tak bardzo jak ja. Miał być wielki powrót, ale nie wyszło. 
Zachęcam też do komentowania, bo to daje mi jasny obraz co wam się jednak mimo wszystko podobało a co nie i kto jeszcze to czyta. 
P.S Mam nadzieję, że nowy sposób zapisywania dialogów i nowa czcionka ułatwiają czytanie. Dajcie znać, jeśli się mylę ;)