sobota, 14 października 2017

Rozdział 19. Plan

Zdaję sobie sprawę, że może włąśnie porywam się z motyką na słońce. Większość z was odeszła zniecierpliwiona moją przedłużającą się nieobecnością, ci co pozostali nie pamiętają zapewne czego dotyczyła ta historia. Minął rok od mojej ostatniej aktywności a ja jak idiotka mam nadzieję, że ktoś jednak tu zagląda. To dla tych osób wstawiam ten rozdział. Pragnę was wszystkich przeprosić i zapewnić, że miałam naprawdę wiele ważnych powodów, by zawiesić tego bloga na tak długi czas. Przykro mi jeśli was zawiodłam zwłaszcza, że od pewnego czasu co jakiś czas nieśmiało wstawiam rozdziały na moim innym, mniej wymagającym blogu. Ta opowieść nie jest do końca taka jaka chciałabym, żeby była. Nic dziwinego. Zaczęłam to pisać jako piętnastoletnia dziewczynka, dzisiaj mam lat 20 i wiele rzeczy, w tym mój gust i styl pisarski, się zmieniło. Jednak nie miejsce jakie dark always look at you zajmuje w moim sercu.  Chciałabym dokończyć tą historię i ruszyć dalej z nową opowieścią, oczywiście jeśli mi na to pozwolicie. Wiem, że być może żeby odbudować bazę ufających mi i wiernych czytelników będę musiała zacząć wszystko od nowa, w innym miejscu, w inny sposób. Pierwszą próbę podejmuję tutaj, więc proszę, jeśli wciąż jesteście zainteresowani, macie jakieś uwagi, komentarze lub po prostu chcielibyście wyrazić swoje oburzenie,  dajcie znać w komentarzach poniżej. To dla mnie niesamowicie ważne. 
Kocham was i mam nadzieję, że jeśli ktoś tu jeszcze pozostał to kolejne rozdziały wynagrodzą wam odrobinę ten długi czas. 

Enjoy ;****

Żar płomieni na moment  przyćmił Marcelowi widok na setki ciał zaległych na ulicach. Setki twarzy, które znał i tysiące, które widział po raz pierwsyz spływały krwią i tworzyły makabryczny obraz nędzy i rozpaczy. Gdzieniegdzie słychać było krzyk, płacz, zawodzenie. Z oddali dochodziły go odgłosy okrutnego śmiechu i siorbania jak podczas wyjątkowo długo wyczekiwanego posiłku. Co jakiś czas rozlegały się dźwięki samochodowych alarmów, ale odgłosy silników już dawno temu umilkły w gąszczu warknięć, przekleństw i gróźb. Marcel powiódł spojrzeniem po spokojnie przechadzających się ulicami osobach i zmarszczył brwi z obrzydzeniem. Wszyscy byli zakrwawieni, poruszali się mechanicznie a ich ociekające posoką usta wykrzywiał okrutny uśmiech. Marcel wiedział, że to nie ludzie, lecz zwykłe bestie. Wampiry, które przemienił i które tresował przez ostatnie miesiące, na długo przed tym jak wreszcie odważył się zaatakować. Wziął ich wszystkich i to miasto w posiadanie i był z siebie niesamowicie dumny. W końcu zapanował nad ludźmi, wampirami, czarownicami i wreszcie nad samymi Pierwotnymi. Powoli krok po kroku i etap po etapie osiągał cele, które sobie wyznaczył dwieście lat temu, gdy zorientował się, że jedyna rodzina, jaką znał zdradziła go, opuściła i pozostawiła na pewną śmierć.
Tej rzezi jednak wcale nie planował.
 – Moi drodzy – odezwał się nie głośniej od szeptu. Wiedział, że nie musi podnosić głosu, żeby uzyskać zamierzony efekt. Wampiry Nowego Orleanu zamilkły i zgromadziły się wokół niego słuchając tego, co miał do powiedzenia.
 – Nie posiadam się ze zdumienia – rzucił ostro – niedługo zabraknie ludzi, którymi moglibyśmy się pożywiać. Rozumiem, że czujecie się tu pewnie, że macie wrażenie, że to wasza ziemia, że możecie robić co tylko chcecie. Nie mogę się jednak godzić na podobne okrucieństwo. Nie zapominajcie, że jeszcze niedawno sami byliście na ich miejscu. Ostrożność to w tej chwili nasz priorytet. Jeśli zaczniemy działać opieszale natychmiast przegramy. Diego, Olivier – zwrócił się do dwóch najbliżej stojących wampirów – wy zostaniecie tutaj i przypilnujecie całej tej masakry. Gdy wrócę, ma tu panować porządek. Żadnych trupów na ulicach, żadnych krzyków, żadnego picia krwi prosto z żyły. Sporządzicie listę osób, które przeżyły wraz z ich dokładnym adresem, wiekiem, cechami szczególnymi. Zahipnotyzujecie ocalałych, by zapomnieli o tym co się dziś wydarzyło. Mają prowadzić zdrowe, normalne życie, zrozumiano?
Wysoki brunet Diego i ciemnoskóry Ollivier zgodnie skinęli głowami, pokornie chyląc czoła przed ostrym spojrzeniem Marcela.
– Lewis i Kevin pojadą ze mną – ciągnął mulat i podążył w stronę swojego zaparkowanego nieopodal porshe.
– Dokąd Panie? – spytali chórem, idąc tuż  za nim.
– Nadszedł czas, żeby złożyć wizytę potomkom krwi naszego drogiego Elijah – odparł krótko i ruszył z piskiem opon.




* * * *


Wokół niej panował półmrok, rozproszony jedynie wątłym światłem płonących w oddali pochodni. Katherine w jej umyśle od razu skojarzyła to z wydarzeniami z tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku, gdy została złapana przez ówczesną Radę i z tymi sprzed roku, gdy podstępem uwięziono ją w krypcie, w której miała sczeznąć. Za każdym razem udawało jej się przetrwać, to wiedziała na pewno. Co by o niej nie mówić byłą naprawdę utalentowaną wampirzycą.
 Po świecie krążyły już legendy o wielkiej Katherine Pierce, o jej walce i ucieczce przed Klausem, o romansie z braćmi Salvatore. Gdy na horyzoncie pojawiła się Elena i historia zatoczyła koło zaczęto mówić o klątwie, związanej z sobowtórami, ale to akurat mogło jej się tylko przysłużyć.
Całą historię poznała u źródła. Wiedziała jakie relacje łączą Elenę z każdym z jej bliskich i z mężczyznami, którzy stracili dla niej głowy... I rozporki. Teraz miała też okazje śledzić myśli i wspomnienia Katherine i dlatego wiedziała, że ten plan zda egzamin. Marcel mylił się twierdząc, że nie uda jej się nikogo nabrać. Etap pierwszy miała już za sobą.
Jedyne co napełniało ją żalem to świadomość, że nie może używać magii. Nie mogła się zdradzić, to by ją zapewne kosztowało życie a w takim stanie nie wiedziała nawet czy byłaby zdolna się obronić. Wampiryzm Katherine doprowadzał ją do szału i obrzydzał, marzyła, żeby ta męka się już skończyła a jednocześnie czerpała bezmierną satysfakcję z faktu, że wreszcie po tak długim czasie może osiągnąć to czego najbardziej w świecie pragnęła.
Rozglądając się z zaciekawieniem po lochach Salvatore'ów myślała o tym co będzie, gdy doprowadzi swój plan do końca.
Myślała o zemście.

* * * *


 – Jesteś niezwykle uparta  – powiedział Ben na powitanie, dosiadając się do niej na ławce przy głównym placu .
 — Podobno — przyznała niewzruszona.
– Skąd miałaś mój numer?
 – Nie czas na to  – odparła Elena z całym spokojem na jaki tylko mogła się zdobyć  – nie mogę dłużej błagać Bonnie o pomoc i nie mogę siedzieć z założonymi rękami. Powiedziałam więc sobie: "Dalej, przecież Bennett to nie jedyny ród czarownic jaki znasz". Na moje szczęście ty nie masz argumentu, żeby mi odmówić.
– Jak mówiłem jesteś niezwykle uparta – powtórzył blondyn, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Wolę to nazywać wytrwałością –odparła Elena, mrużąc oczy w popołudniowym słońcu – to jak, pomożesz mi?
Chłopak uśmiechnął się półgębkiem i skinął głową.
 – Co mam zrobić? – spytał a w odpowiedzi Elena wręczyła mu do rąk zmiętą kartkę papieru.
 –  Przekażesz to mojemu przyjacielowi.

* * * *

Na jego widok twarz Rebekah przybrała trudny do odgadnięcia wyraz.
– Matt – rzekła jak gdyby to nie było oczywiste – co ty tu robisz o tej porze? Nie powinieneś być w szkole? 
– Postanowiłem sobie zrobić malutkie wagary – odparł chłopak niezrażony jej chłodnym powitaniem – pomyślałem, że potrzebujemy chwili dla siebie.0 
– Chwili dla siebie? – powtórzyła zaskoczona i obejrzała się przez ramię, jakby niepewna czy  skierował te słowa do niej. Ale nie, podjazd przed rezydencją Mikealsonów był pusty, poza nimi w pobliżu nie było nikogo. Blondynka znów skierowała na niego spojrzenie szafirowych oczu i z roztargnieniem odgarnęła z twarzy zbłąkany lok, który wymknął się z jej fryzury w stylu retro. Sama nie wiedziała co o tym myśleć. Od czasu tamtego pamiętnego wieczoru, gdy telefon od Marcela przerwał im namiętne pieszczoty na jego wysłużonej kanapie starała się ograniczać ich kontakt do minimum. Z jednej strony bała się, że gdy wróci mu trzeźwość umysłu będzie się czuł winny z powodu okoliczności w jakich do tego doszło i  z samego faktu, że całował się z wrogiem. Z drugiej, choć dobrze wiedziała, że potrafi go ochronić obawiała się tych momentów, gdy zostawiałaby go samego a Marcel miałby sposobność, by go zranić. Juz udowodnił na co go stać i Rebekah wiedziała, że nie nalezy go lekceważyć. 
Nade wszystko jednak miała misję, o której nie wolno jej było zapomnieć. 
– Matt, pojawiłeś się tak nagle... Mogłeś chociaż zadzwonić – powiedziała w końcu i spuściła wzrok. Nie chciała go spławiać, ale nie miała wyboru – muszę... Coś załatwić. To bardzo ważne, szalenie ważne... 
– Mogę ci pomóc – zaoferował chłopak natychmiast i siłą woli powstrzymał uśmiech, który chciał pojawić się na jego wargach.Rozbroił ja tym zupełnie. Cień uśmiechu na moment zastąpił wyniosłość i niepewność na jej twarzy. W takim wydaniu wydała mu się od razu o wiele bardziej ludzka, krucha, podatna na zranienie.
— Jesteś kochany Matt — powiedziała — ale wiesz, że nie możesz się w to mieszać. To sprawa między mną a braćmi.
Już chciała odejść, gdy Matt zawołał za nią:
— Nie jeśli to dotyczy kogoś, kogo kocham.
Rebekah odwróciła się na pięcie i spojrzała na chłopaka spod przymrużonych powiek.
— Dobrze — zdecydowała po chwili milczenia — pójdziemy na spacer i powiem ci jaki mam plan. Ale potem wracasz grzecznie do szkoły i czekasz na efekty, jasne?
Matt uśmiechnął się szeroko i ochoczo skinął głową.
Wampirzyca odetchnęła z ulgą i razem ramię w ramię ruszyli w stronę Mystick Grilla.

****


W ciemności pojawiło się światło. Błysnęło oślepiającym blaskiem i zmusiło ją do uchylenia powiek.  Uniosła głowę i spojrzała wprost w nocne niebo, przecięte siecią gwiazd i oświetlone jasną tarczą księżyca. Ze zdziwieniem odkryła, że była pełnia. To chyba miało jakieś znaczenie. To kiedyś miało duże znaczenie.
Niestety, nie mogła sobie przypomnieć dlaczego. 
Ciszę przerwało szuranie, przypominające ludzkie kroki. Zerwała się z ziemi i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że znajduje się w lesie. Nie mogła sobie przypomnieć jak się tu znalazła ani dlaczego panuje tu taka pełna napięcia cisza. Jak gdyby las był martwy albo znajdował się w próżni. Kroki zbliżały się z każdą sekundą a jej mięśnie napięły się jak postronki. Wyczekiwała niczym drapieżnik ofiary lub ofiara drapieżnika. Sama nie była pewna, które z tych dwóch podejść jest jej w tej chwili bliższe. 
I wtedy, gdy o tym myślała zza drzew wyłonił się chłopak. Ubrany w skórzaną kurtkę i przetarte dżinsy nie prezentował się jakoś specjalnie dobrze, ale jej serce i tak zamarło na dobrą minutę. Rozbieganym wzrokiem prześledziła mięśnie, rysujące się pod szarą koszulką, silne ramiona, kwadratową szczękę, ciemne oczy i czarne włosy, ułożone w charakterystycznym nieładzie. 
Nie, jej serce nie zamarło. Ono ruszyło galopem. 
— Tyler ! — krzyknęła, pozbawiona tchu. Chłopak jednak ani myślał na nią spojrzeć. Zmarszczyła brwi, gdy minął ją tak po prostu, jak gdyby była powietrzem.
—  Tyler! — powtórzyła głośniej, ale i tym razem nie przyniosło to pożądanego efektu.Jak w transie chłopak szedł przed siebie i zatrzymał się dopiero przy linii drzew. Caroline nie mogła dostrzec nic poza ich granicą, ale zdawało jej się, że on na coś czeka. I rzeczywiście, po chwili ujrzała wyłaniającą się z mroku postać. Czarne diabelskie oczy przesłonięte opadającą na czoło blond grzwką, płaszcz powiewający na wietrze niczym szata Dartha Vadera, kpiący półusmiech, wyniosłe spojrzenie, pewność w ruchach przypominających poczynania tygrysa, gotującego się do ataku. Podświadomie wiedziała kim jest jeszcze zanim tak naprawdę się pojawił. Czuła jego obecność, ciążącą w powietrzu. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle. Poczucie bezsilności było obezwładniające, wiedziała, że tu dzisiaj wydarzy się coś złego.
Tyler zbliżył się do nowo przybyłego. Każdy z jego mięśni zdradzał nagromadzone napięcie. Stanęli naprzeciw siebie, mierząc się na spojrzenia. Ta chwila trwała naprawdę długo.
— Jesteś żałosny — odezwał się przybysz nie głośniej od szeptu  — sprzymierzyłeś się z kimś, kto jednym skinieniem zabije wszystkich których kochasz, gdy już nie będą mu potrzebni.
— Czyli nie różni się niczym od was —odparł niewzruszony Tyler. Na ustach drugiego z wampirów pojawił się okrutny uśmieszek.
— Różni się tym, że w przeciwieństwie do mojego niezrównoważonego braciszka i pożal się boże siostrzyczki nie ma względów dla nikogo — dopiero teraz zorientowała się skąd zna tego wampira. Jak mogła kiedykolwiek zapomnieć imienia jednego z największych okrutników, jakich w życiu spotkała?  Przecież już od pierwszego wejrzenia emanował pierwotną siłą.
   — Tyler? — zrobiła krok do przodu przerażona. Żaden z nich jej nie zauważał, jakby była duchem uwięzionym w tej okropnej wizji. Serce waliło jej jak młotem, gdy zza pazuchy Tyler wyciągnął kołek. Nie byle jaki, ręcznie rzeźbiony, z celtyckimi znakami wyciosanymi wzdłuż obwodu, w kolorze mleka o krawędziach przeznaczonych, by zadawać śmierć.  
— Co chcesz z tym zrobić kundlu?  — w przeciwieństwie do Caroline pierwotny wampir sprawiał wrażenie niewzruszonego.
— Myśleliście, że jesteście tacy sprytni  — w oczach Tylera błysnął gniew.  — Twój brat uczynił mnie swoim pupilkiem, najpierw odebrał Caroline, potem wypędził z miasta. Zmusił Elenę, by uciekała niczym Katherine, choć przez niego straciła życie na które zasługiwała i latał za moją dziewczyną jak zakochany szczeniak. Rebekah próbuje omamić mojego przyjaciela chociaż pruje się jak stara torba a ty bawisz się nami, bo odbijasz sobie dzieciństwo, w którym  cię ignorowano. Nawet do głowy ci nie przyszło, że ktoś może cię przechytrzyć. Już nie jesteś taki cwany, co Kol?
Pierwotny odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gardłowym zimnym śmiechem. Tyler mocniej zacisnął palce na trzonku kołka i pochylił się do przodu w oczekiwaniu. Nie zdążył nawet mrugnąć gdy Kol zmaterializował się przed nim i z pierwotną siłą przycisnął go do drzewa.
  — Nie! — krzyknęła Caroline, ale dźwięk ten utonął w gąszczu zgrzytu, wydawanego przez gruchotane kości. Upadła na kolana, gdy łzy przesłoniły jej widok. 
—   To tobie wydawało się, że jesteś sprytny — zakpił Pierwotny — my dbamy o tych, na których nam zależy. Ty naraziłeś rodzinę i za to spotka cię kara.
Ktoś ze świstem wciągnął powietrze a dźwięk ten na moment odwrócił uwagę wszystkich od walki, która miała nadejść. Oczy Kola rozbłysły niebezpiecznie, gdy spojrzał na Matta, stojącego w cieniu rozłorzystego kasztanowca.
— Co tu się dzieje? — zapytała Caroline, lecz po raz kolejny została zignorowana. Mogla tylko stać tam i łykając łzy przyglądać się, jak Kol Mikealson podchodzi do jej jedynego ludzkiego przyjaciela niczym tygrys do swej ofiary. Sadził powolne kroki jakby był pewien, że Matt mu nie ucieknie, rozkoszował się strachem swojej ofiary, który nawet ona była w stanie poczuć w tej chwili. Ale Matt był szlechetny i honorowy, tak bardzo przypominał jej Elenę pod tym względem! Mimo łez spływających po policzkach i trzęsących się dłoni patrzył Kolowi śmiało w oczy. Co kilka sekund zerkał w stronę stojącego w oddali Tylera, bo choć bał się Pierwotnego to zycie przyjaciela było mu droższe nad własne. Zawsze tak było, cokolwiek się nie działo to właśnie ich niepozorny poczciwy Matt stawiał się w roli ofiary tylko po to by ocalić najbliższych. Doznał tyle krzywdy z jej ręki, z ręki Eleny, wampirów a nawet własnej matki, ale mimo to wciąż pozostał najlepszym przyjacielem, jakiego można mieć. Z bólem serca Caroline patrzyła jak Kol staje nad nim jakby nie wierząc, że Tyler może mu pomóc. kpił z niego, bo wiedział, że Tyler nie wyzbył się egoizmu. Wszystko co robił, robił dla siebie- by ukoić żal, wyciszyć poczucie winy i dokonać zemsty. W jego oczach błyszczała żądza mordu a nie chęć ratowania przyjaciela gdy w wampirzym tempie odsunął Kola od Matta i po raz pierwszy zamierzył się na niego kołkiem z białego dębu. Ale Kol był silniejszy, szybszy i bardziej doświadczony. W przeciągu sekundy rozbroił przeciwnika i z szerokim uśmiechem ponownie przycisnął go do drzewa. Świat zamarł w miejscu, gdy zacisnął palce na jego gardle uniemozliwiając oddychanie.
Caroline byłą przerażona. Serce, które dawno temu powinno było stanąć teraz ruszyło galopem. Dobrze wiedziała co się za chwilę wydarzy, ale liczyła, że się myli, bo nie mogłą nic na to poradzić.

— A więc masz kolekcję kołków z białego dębu tak? — zapytał Kol ze śmeirtelnym spokojem — udało ci się zaskoczyć Nika, ale musisz mu wybaczyć. Wszystko przez tę jego paranoję- jest tak ostrożny, że aż niezgrabny.
— Nie mam żadnej kolekcji — wycharczał Tyler — mam za to sojuszników, którzy zrobią wszystko, by cię wykończyć. I nie mówię tego tylko o nim. Macie naprawdę mnóstwo wrogów, którzy potrzebowali jedynie sposobności.
— Hm... Mam cię poprosić o nazwiska czy od razu wyrwać ci serce? — zapytał Kol obojętnie.
— Śmiało, miejsce w piekle masz już i bez tego zapewnione.
— Nie! — krzyknęła Caroline, choć już zdązyłą zrozumieć, że to w niczym nie pomoże.
Gdy Kol przymierzał się do ostatecznego ciosu nagle zdarzyło się coś, co odwróciło jego uwagę. Jego oczy zaszły pajęczyną żył, skierował je prosto na Matta. Dopiero teraz Caroline zobaczyła to na co patrzył pierwotny. Matta dzierżącego kamień o ostrych krawędziach i krew spływającą z poszarpanej rany na nadgarstku. Kol stracił chwilowo zainteresowanie Tylerem a przynajmniej tym, by go zabić.
—  Proszę proszę, pupilek mojej siostry —   zamruczał, sunąc w stronę ofiary — przyznam, że nie doceniałem mojej małej Bexy. Sprawić by śmiertelnik oddał życie za wampira to nielada wyczyn.
—  Za przyjaciela —  poprawił go Matt. Mimo trzęsących się dłoni patrzył Kolowi hardo prosto w oczy —   wiem, że nigdy tego nie zrozumiesz. Jesteś winny wszystkiego co nas spotkało w ostatnim czasie.
—   I co zamierzasz zrobić futbolisto? Rozproszyć mnie? —   Kol uśmiechnął się kpiąco —   jestem ci winny widowiskową śmierć od momentu balu mojej matki, więc śmiało, postaw się w roli przekąski. Rebekah i tak mi  wybaczy. Kiedyś.
Z tymi słowami Kol natarł na niego w wampirzym tempie i już miał zatopić zęby w jego szyi, gdy niespodziewanie Tyler wymierzył mu cios między łopatki. Serce minął jedynie o cal. Kol ryknął jak ranione zwierzę i odrzucił Tylera z taką siłą, że chłopak z łoskotem odbił się od drzewa i sprawił, że zatrzęsła się ziemia. Naraz rozległy się cztery głosy, krzyki przepełnione bólem, wściekłością, przerażeniem. Caroline z bezsilności nie mogła ustać na nogach. Łzy przesłoniły jej widok na pobojowisko. Postaci Tylera i Kola rozmywały się jak w kalejdoskopie  i nie była w stanie zlokalizować źródła przeraźliwych zgrzytów i warknięć. Dopiero gdy opadł bitewny kurz dostrzegła, co tak naprawdę się wydarzyło.
 Kol stał zupełnie rozluźniony, unosząc za gardło Tylera. W kleszczach jego uścisku przypominał szmacianą lalkę. Matt był sparaliżowany przerażeniem. Mimo to Caroline uznała, że jak na okoliczności i tak dobrze się trzyma. Choć trząsł mu się głos próbował spokojnie przemawiać do Pierwotnego, tak jak się przemawia do terrorysty trzymającego palec na detonatorze. Jeszcze nie wiedział, że to nie ma sensu. Był naprawdę cudowny mierząc wszystkich swoją ludzką miarą mimo tylu krzywd, których doznał z rąk  istot nadprzyrodzonych.
—   Uspokój się Muttcie — prychnął Kol —  nic ci to nie da. A ty —  zwrócił się do Tylera —    zdecyduj po czyjej jesteś stronie.
To mówiąc puścił hybrydę i z lekceważeniem rzucił w jego kierunku kołek, który wcześniej wytrącił mu z dłoni. Tyler zachłysnął się powietrzem, które niespodziewanie dotarło do jego płuc, zacharczał i sięgnął po broń.
—   No dalej — ponaglił go Kol — nie mamy całego dnia.
Tyler zawahał się tylko na moment. Matt zapewne nawet nie zauważył ruchu, który wykonał. Za to Caroline widziała wszystko doskonale. Nie zdążyła krzyknąć, gdy Tyler warknął "łapy precz od moich przyjaciół" rzucił się na pierwotnego  i minął go o cal. Minęła chwila nim skojarzyła jak do tego doszło. Kol przecież prawie się nie poruszył, uśmiechał się tylko i pomachał do niego niemal przyjaźnie. Ten gest nie różnił się niczym od zwykłego przyjacielskiego powitania i dla Caroline nie do końca było jasne jego znaczenie dopóki nie ujrzała co trzymał w garści. Usłyszała tylko rozdzierający krzyk Matta i wzgardliwy rechot Kola, który rzucił na ziemię coś co kiedyś było głową jej ukochanego Tylera. Ubroczony krwią korpus opadł chwilę poźniej jak w zwolnionym tempie tuż pod nogi zapłakanego Matta. Kol pławił się w jego cierpieniu, jego uśmiech wyrażał czystą satysfakcję. Niespiesznie się do niego zbliżył, był pewny, że blondyn nie ma zamiaru podjąć daremnej walki ani próby ucieczki. Wyglądał jakby stracił całą wolę życia. Gdy go uniósł Matt spojrzał mu prosto w oczy jakby gotowy na spotkanie śmierci.
—   Twój kumpel wybrał źle —  powiedział Pierwotny —   sprzymierzył się z Marcelem Gerrardem, który pragnie zagłady mojej rodziny. Już raz zalazł mi za skórę a mimo to moi bracia i siostra chronili go przed moim gniewem nawet za cenę utraty mnie. Odebrali mi lata życia. Ale wiesz co? Mimo wszystko nie pozwolę ich skrzywdzić. Najpierw rozprawię się z nim a potem odbiorę zapłatę za lata upokorzeń.
—     Po co mi to mówisz? —  wychrypiał Matt.
—     Byś w odpowiednim momencie sobie o tym przypomniał —  odparł Kol jak gdyby to było oczywiste —  zapomnisz moją twarz i wszystko co ci powiedziałem —   Caroline wiedziała, że teraz używał na nim wpływu —   ale gdy nadejdzie ta chwila i zobaczysz jak wszystkie drogie ci osoby z linii mojego brata zdychają jak psy przypomnisz sobie, że to moja zemsta. I przekażesz wiadomość. Złamali mnie, bo przysięgli sobie wieczną miłość i lojalność. Więc teraz ja złamię "zawsze i na wieczność". Ktokolwiek przeżyje i zechce stanąć mi na drodze gorzko tego pożałuje. Ja jestem zniszczeniem.
Po tych słowach ulotnił się w wampirzym tempie a Matt opadł na kolana obok ciała zamordowanego przyjaciela. Jego pełen rozpaczy krzyk odbijał się echem w jej głowie aż myślała, że eksploduje.
—     Nie!

Z krzykiem wyrwała się z wizji tylko po to by znów znaleźć się w zatęchłej piwnicy przykuta łańcuchami do żelaznego krzesła. Nad sobą ujrzała uśmiechniętą twarz Kola.
—   Podobała się retrospekcja? —   zapytał takim tonem jakby rozmawiali o pogodzie —   mogłem ci to opowiedzieć, ale myślę, że nie zrobiłoby to na tobie aż takiego wrażenia.
—   Zabiłeś Tylera —  wycharczała z nienawiścią —   okrutnie wykorzystałeś naszego przyjaciela pozwalając mu cierpieć. Nie miałeś nawet na tyle przyzwoitości by pozwolić mu zapomnieć to czego był świadkiem. Planujesz wykończyć swojego brata a wraz z nim mnie i wszystkich moich przyjaciół. Co z ciebie za człowiek?!
—   Pierwotny —   Kol wzruszył ramionami —   nie udawaj, widziałaś do czego jest zdolny mój kochany braciszek. Robię światu przysługę.
—   Jesteś chory —   warknęła Caroline —   co takiego zrobili ci pozostali? Masz pochrzanioną rodzinę, więc pasujesz do tego obrazka idealnie. I kim jest ten cały Marcel? Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz?
 
—    Gdy więzy krwi zawiodą trzeba stworzyć nowe według własnego uznania —    wyszeptał Kol.

—    Co?
—    Nie słyszałaś? To ulubiona sentencja mojego brata. Bexy byłą jedyną z naszej rodziny, której nie próbował wymienić na lepszy model.Gdy odszedłem by żyć po swojemu zastąpił mnie Marcelem do tego stopnia, że zasztyletował mnie by go przede mną chronić. Po tym jak Elijah w końcu mu  się postawił w latach dwudziestych poznał Stefana i tylko niespodziewany przyjazd naszego ojca sprawił, że nie wcielił go do rodziny. Jakimś cudem Rebekah była najczęściej z nas sztyletowana, ale Nik potrafił latami czekać na jej wybudzenie. A ona trwała przy nim tysiąclecie wybaczając wszystko mimo, że odmówił jej prawa do wolności by żyć i umrzeć tak jak sobie tego życzy. Tylko jej nigdy nie pozwolił odejść. Nigdy się nie rozstawali chyba że była to część planu. —   nostalgiczna nuta w jego głosie przeraziła Caroline —    Wiesz co kiedyś usłyszał od niego wspomniany wcześniej Marcel? Wybacz, jeśli nie powtorzę słowo w słowo, ale minęły przeszło cztery stulecia.
"Kocham moją siostrę, ale ona nie ma szczęścia do mężczyzn. Pojawiają się i odchodzą, ale ja będę zawsze. Jest moją rodziną. Pragniesz nieśmiertelności? Udowodnij, że jesteś jej godzien. Ale zaręczam ci, jeszcze raz zbliżysz się do Rebekah a nigdy nie będziesz. "       
—    Marcel był kochankiem Rebekah?
Kol uśmiechnął się z pobłażaniem.
—    To tylko jedna z odsłon zazdrości mojego brata o własną siostrę. On nie potrafi kochać a wszystkich którzy kochają jego zmienia w bestie sobie podobne. Rebekah była jego ofiarą póki nie stała się jego żenską wersją. Tak długo bał się ją spuścić ze smyczy, tak długo odmawiał miłości, że gdy w końcu jej zakosztowała sprzedała w jej imię własnego brata. Jedynego z rodziny, który, choć najbardziej nieposkromiony, nigdy jej nie okłamał i nie zmanipulował.
—    Klaus jest paranoikiem tak samo jak ty. Nie pomyślałeś, żeby po prostu się od tego odciąć? Jesteś wampirem, może i nie masz sumienia, ale chyba jednak gdzieś głęboko drzemią w tobie uczucia skoro mi to opowiadasz?
Kol roześmiał się na całe gardło.
—    Och kochana, włąśnie takie myślenie sprowadziło cię do tego miejsca. Nie pomyślałaś, że                           w momencie gdy Nik się tobą zainteresował należało spierniczać gdzie pieprz rośnie?  Choć twierdzi, że jest prekursorem, zdobywcą, stworzycielem tak naprawdę potrafi tylko niszczyć. Niemal mi cię żal gdy tak patrzę na twoją zapłakaną twarz i niewinne oczy i uświadamiam sobie, że z powodu mojego brata poleci kolejna śliczna główka. Nie pierwsza w ciągu tych tysiąca lat trzeba dodać.
Serce Caroline przyspieszyło gdy uświadomiła sobie co to oznacza. Zaczęłą gorączkowo myśleć jak zagrać na czas, co zrobić by nie skończyć tak jak Tyler. W tym czasie Kol zmarszczył brwi i sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął z niej jakiś liścik. Gdy tylko odczytał jego treść liścik ten stanął w płomieniach i zniknął.
—  Widać muszę odroczyć w czasie twoją egzekucję —  rzekł poważnie Pierwotny —  jestem potrzebny gdzie indziej. Ale to dobrze, może uda mi się podzielić z tobą rodzinną historią i zdążysz pożałować, że poczułaś coś do tego gnidy zanim na dobre cię uciszę.
Samuel —  zwrocił się do faceta stojącego przy drzwiach —  przypilnuj jej. To nie potrwa długo —   to mówiąc ulotnił się w wampirzym tempie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz